Fot: the-white-house/pixabay.com
Osiem lat rządów prezydenta Barracka Obamy pozostawiło świat w sytuacji narastającego chaosu, z którym nie bardzo wiadomo jak sobie poradzić. W istocie jednak to nie sam Obama i jego ekipa ponoszą za to odpowiedzialność, ale w równym co najmniej stopniu jego poprzednik George W. Bush. Jak w tej sytuacji odnajdzie się nowy prezydent Donald Trump, nie jest do końca jasne, bo jest to człowiek, mówiąc oględnie, nietuzinkowy.
Krzysztof Dębnicki – Przedsiębiorca o narcystycznym zabarwieniu, który został politykiem, wnoszący do polityki model zachowań z biznesu, i to dość specyficznego (hotele, kasyna, konkursy piękności), przejawiający się między innymi przekonaniem, że państwem da się rządzić jak prywatną firmą, w której jego słowo było prawem. Polityka zagraniczna jest na dodatek specyficznym rodzajem polityki, w którym liczy się nie tylko interes gospodarczy czy polityczny, ale w nie mniejszym, a często nawet większym, stopniu, pewne ulotne czynniki kulturowe, trudne nie tylko do akceptacji, ale nawet zrozumienia dla człowieka Zachodu, niekoniecznie otwartego na szeroko rozumianą „inność”. Chodzi więc, jak to kiedyś określił Jawaharlal Nehru, mówiąc o demokracji, o „pewien stan umysłu”. Mam wrażenie, że nowy prezydent Stanów Zjednoczonych takiej cechy nie posiada. Nie idzie tu nawet o to, żeby tą „inność” koniecznie akceptować. Wystarczy zdawać sobie sprawę z jej istnienia, a także brać pod uwagę przy formułowaniu polityki. Nie dotyczy to ideologii czy zasad, ale gry, bo przecież polityka to gra o osiągnięcie korzyści.
Pragmatyzm zamiast mesjanizmu
Odświeżającym aspektem polityki zagranicznej, w wydaniu nowego prezydenta, ma być jej odideologizowanie i położenie nacisku na interes własny. To nie będzie proste, bo Stany Zjednoczone od dwustu lat posiadają silnie zakorzenione przekonanie o swojej wyjątkowej misji do spełnienia. Podczas zimnej wojny Europa Wschodnia bardzo skorzystała z amerykańskiego przekonania o misji dziejowej, bo dawało to amerykańskim przywódcom ideologiczną i emocjonalną siłę do starcia, jak również wiarę w ostatecznie zwycięskiego, z równie ideologicznym Związkiem Sowieckim. Obecnie sytuacja się nieco zmieniła, hasło „America first” oznacza więcej pragmatyzmu, mniej mesjanizmu. Pewne ideologiczne stonowanie może w istocie okazać się korzystne dla sojuszników Stanów Zjednoczonych, zaniepokojonych wypowiedziami Donalda Trumpa, o przyjaźni z Władimirem Putinem oraz krytyce NATO czy Unii Europejskiej. Być może zmusi to ich do większego wysiłku dla obrony własnych interesów, i być może doprowadzi w przyszłości do tego, że zjednoczona Europa przekształci się w potęgę silną, nie tylko słowem, ale również swoją „hard power” – tą ostateczną definicją mocy. Rzecz jasna o ile zjednoczona Europa przetrwa.
Geopolityczne błędy
Dla USA i sojuszników problemem polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych ostatnich kilkunastu lat, była próba przekształcenia całego świata w małe klony Ameryki, bez wzięcia pod uwagę ich odrębności historycznych oraz czynników kulturowych. Zatracono zdolność do zrównoważenia czynników ideologii, a także realizmu politycznego. Próba zmienienia świata, wykreowania nowego narodu irackiego czy afgańskiego, przypominająca ambicje Związku Sowieckiego, nie mogła się udać, ale zachwycała rozmachem i była całkiem zgodna z duchem Fukuyamowego „końca historii”. Po zwycięstwie w drugiej wojnie w Zatoce, co bardziej pragmatyczni eksperci, do których należeli Brytyjczycy, doradzali Amerykanom wybranie jakiegoś prozachodniego, irackiego generała, zrobienie go prezydentem oraz szybkie wycofanie się. Zamiast tego Waszyngton postanowił przekształcić Irak w demokrację, liberalną i sprawiedliwą, w której skłóceni od piętnastu stuleci szyici oraz sunnici, a także zwaśnione plemiona i klany, padną sobie w ramiona i zapanuje epoka wiecznej szczęśliwości. Skutki tego braku wiedzy, jak również wyobraźni, odczuwamy do dziś, w postaci państwa islamskiego i gwałtownego wzrostu regionalnej pozycji Iranu.
Doktryna Einsteina
Barrack Obama, chociaż dążył do wywikłania Stanów Zjednoczonych z konfliktów w Iraku i Afganistanie, nie potrafił, z podobnych przesłanek ideologicznych, zrezygnować z promowania ideologii demokracji, kosztem politycznego realizmu. Arabska wiosna pokazała wyraźnie, że islamskie ludy nie głosują na prozachodnie partie o zabarwieniu liberalnym i demokratycznym, ale na islamskich ekstremistów. Te państwa Bliskiego Wschodu, które wcześniej były względnie stabilne politycznie (Tunezja, Egipt, Libia, Syria), choć z naszej perspektywy nie były demokratyczne czy sprawiedliwe, zostały rozorane wzdłuż i wszerz, i co najgorsze, ich konflikty przeniosły się na północne wybrzeża Morza Śródziemnego, destabilizując Unię Europejską. Motywowane przesłankami ideologicznymi Stany Zjednoczone wystąpiły przeciwko egipskiemu generałowi Abdeh Fatal el-Sisi, po tym jak usunął ze stanowiska prezydenta Mohameda Morsiego, należącego do Bractwa Muzułmańskiego, który wcześniej, dużą większością głosów wygrał wybory. Generał postąpił niedemokratycznie, ale pragmatycznie i patriotycznie, nie dopuszczając do całkowitego pogrążenia się kraju w otchłani islamskiego fanatyzmu. Co ważniejsze, jego zamach był zgodny z interesami Zachodu, w tym samych Stanów Zjednoczonych. Co stałoby się, gdyby fanatycy zajęli nie tylko relatywnie mało ważne części interioru Syrii i Iraku, ale kluczowe pogranicze Egiptu, w tym Kanał Sueski? Trzydzieści lat wcześniej, w 1979 roku, kiedy ważyły się losy monarchii irańskiej, Amerykanie, w imię demokracji oraz pluralizmu politycznego, wymogli na szachu otwarcie na inne ugrupowania polityczne. Okazało się jednak, że nie sprzyja to bynajmniej demokratyzacji systemu i jego stabilizacji. Zamiast tego osłabiło szacha, i ostatecznie doprowadziło do przejęciu władzy przez wojowniczych mułłów. Nie inaczej było w przypadku rewolucji kubańskiej w latach 1950-ych, kiedy Stany Zjednoczone popierały powstańców „demokratycznego” Fidela Castro, w konflikcie z autokratycznym reżymem Batisty. Jak stwierdził kiedyś Albert Einstein “szaleństwo to powtarzanie w kółko tego samego z nadzieją na inny rezultat”.
Konieczność wiarygodności
Pierwsze tygodnie Donalda Trumpa w Białym Domu, to narastające pasmo konfliktów wewnętrznych i zagranicznych. Trudno powiedzieć czy dywanowe bombardowanie w postaci kolejnych executive orders, oraz tweetów doprowadzi przeciwników Ameryki do stanu „shock and awe” czy raczej dostaną kolki ze śmiechu. Ta druga możliwość byłaby zdecydowanie mniej korzystna dla Stanów Zjednoczonych, a jeszcze mniej dla ich słabych i zależnych sojuszników. Na podstawie przedwyborczych wypowiedzi, wtedy jeszcze kandydata na prezydenta, można było przypuszczać, że ma wizję polityki, rozpisaną na szereg kroków naprzód, mianowicie: jak wyplątać Amerykę z drugorzędnych dla niej konfliktów i skoncentrować się na rzeczach kluczowych dla utrzymania pozycji pierwszego mocarstwa. Zapowiadany reset stosunków z Rosją mógłby o tym świadczyć, gdyby celem były Chiny, które w ostatniej dekadzie wyrosły na głównego konkurenta w świecie. Zapowiadana przez Barracka Obamę polityka skoncentrowania się na Azji (znana jako „pivot to Asia”), nie ziściła się, ponieważ ograniczyła się praktycznie tylko do partnerstwa transpacyficznego (TTP). Natomiast Chiny, korzystając ze swoich nowych finansowych oraz militarnych możliwości, umacniają wpływy, nawet na obszarach tradycyjnie należących do strefy wpływów USA. Najlepszym przykładem są Filipiny. Prezydent Filipin, Ricardo Duterte, populistyczny gangster i być może morderca, publicznie nazwał prezydenta USA synem ladacznicy i zaraz potem wyjechał z wizytą państwową do Chin, stwierdzając, że od tej pory patronem jego kraju nie jest Waszyngton, ale Pekin. A prezydent Stanów Zjednoczonych nie zrobił w reakcji nic, poza odwołaniem wizyty w Manili. To nie jest postępowanie budujące szacunek, bez którego trudno utrzymać pozycję lidera. Szacunek traci się również wtedy, kiedy traci się wiarygodność. Tak postąpił Barrack Obama w Syrii, zakreślając „czerwoną linię” po użyciu gazów bojowych przez wojska rządowe i nic nie robiąc, kiedy wszystko wskazywało, że armia Asada użyła ich ponownie. Czy Donald Trump nie postępuje podobnie ogłaszając publicznie, że nie musi koniecznie przestrzegać zasady „jednych Chin”, żeby podczas pierwszej rozmowy telefonicznej z prezydentem Chin, wycofał się z tego? Jaki jest sens publicznego „ostrzegania” Iranu po testach rakiet balistycznych? Co konkretnego zamierza zrobić prezydent, jeśli Iran nie posłucha i nadal będzie je odpalać? Czy podobnie, jak Obama, zapomniał o radzie Theodore Roosevelta, jedynego chyba prezydenta USA, który realizm stawiał ponad ideologicznym mesjanizmem – „przemawiaj łagodnie, ale miej ze sobą gruby kij.”
Emocje i polityka
Proces demokratyczny, w miarę jak się degeneruje – widać to coraz wyraźniej w ostatnich latach – potrzebuje silnych emocji, ostrych, nawet brutalnych sformułowań, i coraz dalej idących obietnic nie do spełnienia. Masy ludowe miast i wsi gubią się w niuansach, dla nich wszystko powinno być proste oraz, najlepiej, czarno-białe. Im bardziej skomplikowana jest polityka, a zagraniczna zawsze taka jest, tym uproszczenia muszą być większe, zachodzi proces stereotypizacji. Podczas kampanii wyborczej wiele się mówi i obiecuje, ale rozsądni ludzie oczekują, że kiedy emocje spadną, wróci rozsądek, a także zrozumienie skomplikowania tego świata. Można popierać, lub nie, budowanie muru na granicy z Meksykiem albo likwidację NAFTA, ale jaki sens ma upokarzanie słabszego, ale przecież dumnego macho-sąsiada, i publiczne pokazywanie mu miejsca w szeregu. Przecież mur można zbudować i bez tego. W przypadku Iranu większy skutek miałoby spokojne budowanie szerokiej antyszyickiej koalicji na Bliskim Wschodzie, którą bez większego trudu można finansować z lokalnych środków, korzystając z narastającego zaniepokojenia sunnickich monarchii, rozszerzaniem irańskiego eksperymentu na Syrię, Irak, i Jemen, z dodatkowym, od czasu do czasu, pokazem siły. Czy zakaz imigracji dla obywateli siedmiu, w większości islamskich państw, trzeba było wprowadzać z taką brutalności, jak również stosować tak bezwzględnie, nawet wobec ludzi mających już „zieloną kartę”, czyli pozwolenie na stały pobyt w Stanach Zjednoczonych?
Warto milczeć
Chiny są oczywiście większym wyzwaniem. Czy jednak wyraźne zwiększenie militarnej obecności USA na wodach Pacyfiku i konsekwentne egzekwowanie prawa międzynarodowego, wokół sztucznych chińskich wysp, wsparcie japońskiej pozycji w kwestii wysp Senkaku, ostateczny reset stosunków z Wietnamie, oraz umocnienie politycznych i ekonomicznych relacji z Tajwanem, a także pamiętanie o pozytywnej roli dalajlamy i wciąż trwającej tragedii Tybetu, nie byłoby bardziej wiarygodnym sygnałem wysłanym do Pekinu, niż podważanie idei „jednych Chin”, z czego i tak trzeba się było wycofać?
Można odnieść wrażenie, że nowy prezydent Stanów Zjednoczonych nie zauważył, że już wygrał wybory, a następne będą dopiero za cztery lata, i na jakiś czas, nie tylko może, ale wręcz powinien zapomnieć o wyborcach. Jego rola osobowości medialnej dobiegła końca. Prezydent Charles de Gaulle powiedział kiedyś, że „nic tak nie buduje autorytetu jak milczenie” – warto o tym pamiętać, szczególnie w dobie masowego rozgadania, tweetowania, oraz publicznego, mniej lub bardziej intelektualnego, obnażania się.
Autor jest prof. dr hab., historykiem, orientalistą, afrykanistą, indologiem. Specjalizuje się w dziedzinie współczesnej historii, a także problematyki politycznej oraz społecznej Azji Południowej i Środkowej. Od 1977 r. pracownik naukowy Instytutu Orientalistycznego Uniwersytetu Warszawskiego. Jest również dyplomatą – członkiem Rady Programowej Akademii Służby Zagranicznej i Dyplomacji Collegium Civitas w Warszawie; członkiem Komitetu Konsultacyjnego ds. Azji i Pacyfiku Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Posiada bogate doświadczenia dyplomatyczne: w przeszłości pełnił funkcje ambasadora RP w Mongolii (2001-2005), ambasadora RP w Pakistanie (2007-2010), oraz radcy ds. politycznych Ambasady RP w Indiach (1995-1999). Znakomicie orientuje się w procesach geopolitycznych. Jest człowiekiem o interdyscyplinarnym wykształceniu.