Mam bardzo poważne wątpliwości, czy rządowy program 500 plus przyczyni się do znacznego wzrostu liczby urodzeń oraz poprawi prognozy demograficzne dotyczące polskiego społeczeństwa. Jednocześnie mam poważne obawy, iż za rządowym programem kryją się motywy polityczne i wyborcze, nastawione na kupowanie głosów.
W białych rękawiczkach
Grupy przestępcze robią to w sposób perfekcyjnie zorganizowany, bezczelny oraz zuchwały. Rząd PiS być może chce osiągnąć ten sam efekt, dokonując całego przedsięwzięcia w białych rękawiczkach i przeprowadzając je bardzo subtelnie, w majestacie prawa, a przede wszystkim pod sztandarami ratowania narodu przed niechybnym wymarciem, przeciwdziałania zapaści demograficznej Polski, podnoszenia współczynnika dzietności, itp.
Oczywiście nikt nie zarzuci rządowi PiS, iż działa niezgodnie z prawem albo, że nie przyświecają mu szlachetne pobudki czy szczere intencje. Nie wnikniemy w umysł ani sumienie Jarosława Kaczyńskiego czy premier Beaty Szydło.
Poza tym, inni też mogli to robić, a na podobny pomysł nie wpadli, całkowicie zaniechując wyzwania demograficzne. PiS je odważnie podjął lub wykorzystał tylko jako pretekst do skutecznego pozyskania potężnych zasobów wyborczych.
Czy zatem, jak mawiają Niemcy, „wszelkie analogie zawodzą?”.
Pieniądze nie śmierdzą
W przeszłości opisywałem proceder kupowania głosów w wyborach samorządowych. Realizowały go zorganizowane struktury przestępcze, powiązane z lokalnymi burmistrzami lub wójtami w małych gminach albo kandydatami na te funkcje.
Cała operacja oparta była na jednym generalnym założeniu: zamiarze zmobilizowania populacji dotychczas nieaktywnej wyborczo, ludzi którzy nie chodzą na wybory lub pojawiają się w lokalach wyborczych incydentalnie, epizodycznie, raz na jakiś czas.
Drugie założenie było obliczone na trafienie do rodzin biednych, znajdujących się w trudnej, czasami wręcz dramatycznej sytuacji materialnej, nierzadko dotkniętych przez różnego rodzaju patologie.
Kto najłatwiej sprzeda głos? Człowiek, który nie zamierzał iść na wybory, nie interesujący się polityką, nie posiadający skrystalizowanych poglądów politycznych, czy nawet słabo ukształtowanych sympatii, znajdujący się w ciężkim położeniu materialnym albo jeszcze dodatkowo dotknięty przez jakąś patologię.
Taka osoba sprzeda głos za 20, 25 zł, bo tyle grupy przestępcze w rzeczywistości oferowały. Przedsięwzięcie opłacało się, gdyż korupcja wyborcza wbrew pozorom jest tańsza od marketingu politycznego, i daje o wiele większą gwarancję sukcesu. Kandydat na burmistrza czy wójta, chcący uczciwie zwyciężyć w wyborach musiałby na własną promocję przeznaczyć co najmniej od 30 do 40 tys. zł. Gwarancja sukcesu żadna.
Tymczasem za te same pieniądze można kupić od 1200 do 16000 głosów. W małych gminach to wystarczy, a po czterech miesiącach urzędowania się zwróci. Gwarancja sukcesy prawie stuprocentowa, gdyż do puli kupionych głosów dojdą jeszcze te, które padły w sposób spontaniczny. W takich sytuacjach często działa efekt synergii: wyborcy mają skłonność do popierania kandydatów silnych, za którymi stoją sprawne struktury.
Łańcuch
W jaki sposób kupowano głosy? Operację można rozpisać na cztery kroki.
Logistyka. Aby cały mechanizm dobrze przeprowadzić trzeba było mieć dane na temat lokalnej populacji, miejscowej stratyfikacji społecznej. Trafiano w nieprzypadkowe miejsca. Wybierano osoby biedne, zaplątane w rozmaite patologie, nieaktywne wyborczo ani niezaangażowane w sprawy publiczne. Potrzebna była szczegółowa widza o sytuacji społecznej w mieście lub gminie, którą zdobywano dzięki „uprzejmości” powiązanego ze strukturami przestępczymi burmistrza bądź pracownika samorządowego, odpowiedzialnego za ewidencję, przeciwdziałanie problemom alkoholowym lub pomoc społeczną.
Werbunek. Drugim krokiem był werbunek. Należało wcześniej (najczęściej dzień przed wyborami) jechać do wyselekcjonowanych rodzin i złożyć im korupcyjną ofertę, ustalając przy okazji szczegóły następnego kroku: transportu na wybory. Tworzono specjalną listę (operat), na której znajdowały się konkretne adresy oraz godziny na które ustalono przyjazd; była to (dosłownie i w przenośni) swoista „mapa drogowa”. Operację prowadzono przy użyciu kilkunastu lub kilkudziesięciu samochodów.
Transport. W dniu wyborów zgodnie z wcześniej ustaloną kolejnością jechano pod konkretne adresy, aby podwieź wyborców pod lokal wyborczy, a po „zagłosowaniu” odwieź powrotnie do domu.
Łańcuch. Najważniejszy element całej operacji, to ułożenie wyborczego łańcucha, swoistego ciągu, kolejki. Kluczowy jest pierwszy głos. Wyborca otrzymuje cztery karty do głosowania (wybory na burmistrza/wójta, wybory do rady gminy, wybory do rady powiatu, wybory do sejmiku samorządowego), następnie udaje się do kabiny wyborczej za tzw. kotarę, pozostaje sam, zakreśla trzy karty, a jedną – tę o którą chodzi przestępcom – chowa do kieszeni marynarki, potem wrzuca trzy zwinięte karty do jednej urny i wychodzi z lokalu wyborczego. Członkowie komisji wyborczej niczego nie zauważają.
Ostatnią instancją procederu jest oddanie przestępcom niezakreślonej karty, którą następnie oni samo zakreślają i przekazują kolejnemu wyborcy powtarzającemu identyczny schemat. W tym momencie jest już po wyborach.
Iunctim
Jak już powyżej napisałem, przedsięwzięcie oparte jest na jednym ogólnym, kardynalnym, socjologicznym założeniu: trafieniu do rodzin biednych i nieaktywnych wyborczo, zmobilizowaniu populacji, która do tej pory nie uczestniczyła w wyborach. I tu jest właśnie pewne iunctim pomiędzy mechanizmem kupowania głosów, realizowanym w wielu polskich miastach przez zorganizowane grupy przestępcze w wyborach samorządowych, na zlecenie burmistrzów/wójtów albo powiązanych z przestępcami kandydatów na te funkcje, a programem 500 plus w wydaniu PiS. Obawiam się, że za inicjatywą nowego rządu stoją intencje wyborcze oraz polityczne, a nie potrzeba poprawy sytuacji demograficznej, a jeżeli tak to nie w pierwszej kolejności i nie stanowi ona głównego motywu. Program ma na celu zmobilizować rodziny nieaktywne wyborczo, te które dotychczas nie angażowały się w życie publiczne, pozostawały w stanach inercji oraz alienacji, które bliski PiS-owi socjolog, prof. Andrzej Zybertowicz, określał mianem ludzi, którzy przeżyli transformację w szczelinach systemu. Zdaje się, że właśnie o tę grupę chce poszerzyć swój elektorat PiS. Oczywiście nikt nie oskarża konserwatywno-prawicowej partii, że zamierza w sposób dosłowny i bezpośredni kupować głosy, tak jak czyniły to grupy przestępcze, ale podobny jest ogólny zamysł, mobilizowania zasobów społecznych w populacji nieaktywnej wyborczo.
Plan
Jarosław Kaczyński realizuje swoją strategię zdobywania władzy od wielu lat. Świadomie nastawił się na koniunkcję wyborczą (nałożenie wyborów parlamentarnych na prezydenckie w czasie jednego roku kalendarzowego), aby zgarnąć całą pulę.
Jego plan oparty był na dwóch krokach: 1) petryfikacji, a więc utrwalaniu żelaznego elektoratu, konsolidowaniu najwierniejszych wyborców wokół emocji, mitów, legend; to pozwoliło PiS przejść przez polityczny kryzys, przetrwać najtrudniejsze czasy, wytrzymać dominację PO; 2) czekaniu na tąpnięcie – demobilizację w obozie przeciwników oraz mobilizację własnych (przez lata utwardzanych) zasobów, poszerzeniu naturalnej populacji wyborczej PiS o elektorat klientelistyczny i pragmatyczny, określany często mianem wyborców centrowych.
Teraz przyszedł czas na trzeci krok: wyjście do ludzi nie tylko werbalnie odrzucających system, ale również bojkotujących go w sposób ucieleśniony, nie chodzących na wybory, nie artykułujących fizycznie jakiejkolwiek aktywności publicznej, kontestujących transformację w formie biernej poprzez pasywność oraz nie uczestnictwo, i zmobilizowanie tej populacji wyborczej wokół PiS-u
Plan jest bardzo chytry, zaś rządowy program 500 plus może stanowić fundamentalny i bardzo skuteczny instrument.
Roman Mańka