grafika: geralt/pixabay.com
Polski system polityczny szwankuje nie tylko w warunkach cohabitation, ale również w sytuacji, gdy prezydent i premier – dwa najbardziej istotne ośrodki w państwie – rekrutują się z tego samego obozu politycznego.
Za czasów prezydentury Lecha Wałęsy trwała wojna z braćmi Kaczyńskimi oraz wylansowanym przez nich premierem Olszewskim, mimo że filiacje wszystkich tych polityków czerpały źródło z postsolidarnościowego środowiska, a ich poglądy polityczne były wyraziście konserwatywno-prawicowe.
Paradoksalnie wówczas Wałęsie łatwiej było dogadać się z „lewą nogą” niż z prawym skrzydłem, co zmieniło się dopiero kiedy lewica doszła do władzy w 1993 r., zaś Aleksander Kwaśniewski ujawnił prezydenckie aspiracje.
Szorstka przyjaźń
Wbrew pozorom prezydent Kwaśniewski dobrze współpracował z centroprawicowym rządem Jerzego Buzka, nie było specjalnych napięć, wzajemne relacje kształtowały się raczej poprawnie; wprawdzie ówczesna głowa państwa dla podkreślenia swojej pozycji skorzystała z uprawnienia zwoływania rady gabinetowej, ale też z drugiej strony wyraziła zgodę na przesunięcie terminu wyborów samorządowych (wbrew własnemu środowisku politycznemu), co uratowało reformę samorządową.
Wyraźny konflikt pomiędzy ośrodkiem prezydenckim a rządowym pojawił się dopiero po wyborach parlamentarnych w 2001 r., gdy do władzy doszła lewica, czyli dawni koledzy Kwaśniewskiego. Wtedy wybuchła tzw. „wojna pałacowa”, która zrodziła aferę Rywina, ostatecznie doprowadzając do rozpoczęcia procesu anihilacji lewicy w Polsce. Przyjaźń pomiędzy Kwaśniewskim a Millerem ze szczerej przerodziła się w szorstką.
Pałac i żyrandol
Również w okresie, kiedy dwa najistotniejsze stanowiska w państwie sprawowali bracia, współpraca prezydenta z premierem nie układała się wcale tak gładko. W przekazie oficjalnym Jarosław i Lech Kaczyński prezentowali braterską jedność, jednak w wielu sprawach posiadali odmienne zdanie, a ich najbliższe środowiska często zwalczały się.
Między innymi z powodu rywalizacji – środowisk – wybuchła afera gruntowa, która doprowadziła do kryzysu rządowego oraz końca rządów PiS.
Pomiędzy Donaldem Tuskiem i Lechem Kaczyńskim „chemii” nigdy nie było, nie mogli oni skusić się nawet na szorstką przyjaźń. Obydwaj pokłócili się o krzesło i samolot, zaś spór między nimi, dotyczący polityki zagranicznej, w roku 2009 musiał rozstrzygać Trybunał Konstytucyjny. W końcu nieprzejednana, zażarta, i co tu dużo mówić – bezmyślna – walka, doprowadziła do katastrofy smoleńskiej.
Komorowski oraz Tusk, podobnie jak wcześniej Kwaśniewski i Miller, wywodzili się z tej samej opcji politycznej. Otwartej konfrontacji pomiędzy politykami PO nie było, gdyż wcześniej Tusk zdeprecjonował urząd prezydencki do roli „pałacu i żyrandola”. Jednak za kulisami toczyło się wiele gier podjazdowych: Komorowski spiskował za plecami Tuska ze Schetyną i walczył o rozbudowanie swoich wpływów.
Prezydencki doradca prof. Tomasz Nałęcz do dziś wspomina, że pomiędzy prezydentem Komorowskim a premierem Tuskiem zdarzały się długie okresy tzw. cichych dni.
Z tylnego siedzenia
Obecna sytuacja jest jeszcze bardziej osobliwa. Prezydent Andrzej Duda oraz premier Beata Szydło również afiliują się z tego samego środowiska politycznego – jednej partii PiS, nawet też z jednego regionu małopolskiego. Konfliktów między nimi nie ma, ale też czego niby miałyby dotyczyć, skoro zarówno prezydent, jak i premier nie podejmują najważniejszych decyzji, poddając się subordynacji wobec pozakulisowego, nieformalnego ośrodka władzy?
Wcześniej podobna sytuacja miała miejsce w okresie rządu Jerzego Buzka, gdy z tylnego siedzenia premierem sterował lider AWS oraz szef NSZZ „Solidarność”, Marian Krzaklewski.
Asymetria siły
Skąd biorą się napięcia pomiędzy dwoma najistotniejszym w Polsce czynnikami władzy, mające miejsce w różnych etapach historycznych oraz pod rządami rozmaitych konfiguracji politycznych?
Oczywiście można dać najprostszą odpowiedź, że wynikają one z przesłanek psychologicznych, ambicji poszczególnych polityków, ich skłonności charakterologicznych, posiadanej charyzmy, faktu, że są tzw. samcami alfa, jednak to będzie wytłumaczenie połowiczne i jednostronne.
Kluczowe wydają się determinanty strukturalne, a więc nieuporządkowany, niepoukładany ustrój państwa. Polski system polityczny, nadany przez konstytucję z 2 kwietnia 1997 r., jest niespójny, nielogiczny, i dlatego wywołuje wiele konfliktów o proweniencji systemowej.
Obowiązująca ustawa zasadnicza nie buduje czytelnej sytuacji, nie rozgranicza w sposób jasny prerogatyw oraz kompetencji poszczególnych ośrodków władzy; tworzy galimatias kompetencyjny.
Walorem każdego systemu politycznego jest przejrzystość, tymczasem nie wiemy, czy w Polsce funkcjonuje model prezydencki, czy też parlamentarno-gabinetowy, czy może kanclerski. Konstytucja tego w sposób jasny nie mówi.
Największa nieprzejrzystość ujawnia się na linii korelacji pomiędzy formą legitymizacji władzy a redystrybucją, przysługujących poszczególnym instancjom, uprawnień politycznych. W tym punkcie zachodzi asymetria dwóch sił: sposobu wyłaniania władzy oraz skuteczności jej kompetencji. Mamy prezydenta wybieranego przez naród w powszechnych, bezpośrednich wyborach z relatywnie słabymi prerogatywami oraz wyłanianego w sposób pośredni premiera, odpowiadającego za władzę wykonawczą.
Alienacja systemowa
Wtórnie taka sytuacja prowadzi do delegitymizacji władzy jako takiej, a więc w rezultacie również całego systemu politycznego. Przejawem tego stanu jest niska frekwencja w poszczególnych wyborach (zwłaszcza parlamentarnych), szybkie zużywanie elit, jak również bardzo niski poziom partycypacji politycznej i zaangażowania obywatelskiego.
Ludzie nie rozumieją systemu politycznego, w którym – chcąc nie chcąc – muszą funkcjonować, a to zaś prowadzi do alienacji politycznej.
Poza systemami wyborczymi najbardziej nieprzejrzyste są relacje pomiędzy głównymi ośrodkami władzy. Jeszcze do niedawna wydawało się, że premier w Polsce jest silny, że posiada mocne argumenty wykonawcze, teraz okazuje się, że można jego pozycję zredukować do roli „spikera obrad rządu” i zarządzać nim w sposób zakulisowy z tylnego siedzenia.
W Polsce funkcja premiera sama w sobie nigdy nie była przesadnie silną, zaś moc swą czerpała tylko w wariancie złożenia ze stanowiskiem przewodniczącego rządzącej partii, kiedy jedna osoba łączyła dwie istotne role polityczne: szefa ugrupowania, które wygrało wybory parlamentarne oraz szefa rządu (Miller i Tusk).
Jednak to nie wynikało z przesłanek systemowych, z regulacji konstytucyjnych, nie brało się również z obowiązującej kultury politycznej, czyli istnienia jakiegoś trwałego obyczaju politycznego, a było jedynie rezultatem chwilowych ustosunkowań politycznych lub przejściowego stanu rzeczy.
Kluczowy walor
Nieprzejrzystość systemu politycznego powoduje trzy dysfunkcjonalne zjawiska: konflikty pomiędzy naczelnymi organami władzy; zwiększenie wpływu czynników pozakulisowych; a także postępującą delegitymizację władzy oraz całego system politycznego jako takiego.
Gdy natomiast system polityczny jest przejrzysty, zaś do siły legitymizacji władzy spójnie, logicznie, i konsekwentnie dopasowany jest zinstytucjonalizowany, ale także spersonalizowany, wymiar skuteczności uprawnień (co ma miejsce w modelu prezydenckim tudzież kanclerskim), wówczas maleje intensywność konfliktów politycznych oraz znaczenie wpływu czynników pozakulisowych – w Stanach Zjednoczonych ani w Niemczech nie występuje zjawisko rządów z tylnego siedzenia, gdyż istnieje czytelna forma wyłaniania spersonalizowanego przywództwa.
System polityczny powinien być konsekwentny. To jego kluczowy walor.
Roman Mańka