Putin zaciera ręce

undefinedFot: pixabay.com

Wynik październikowych wyborów do gruzińskiego parlamentu nie jest dobry, nie tylko dla opozycji, ale dla całego państwa, a nawet regionu. Władza absolutna jednego ugrupowania, które na dodatek nie jest klasyczną partią, ale politycznym projektem oligarchy, może doprowadzić do destabilizacji najbardziej dziś demokratycznego na Kaukazie systemu rządów.

Ksawery Czerniewicz – Takie ryzyko zwiększa widoczna, choć powolna, zmiana nastrojów społecznych i wzrost popularności populistów. W perspektywie najbliższych czterech lat wzrasta prawdopodobieństwo dalszego osłabienia opcji prozachodniej na rzecz „neutralności”, czyli w tamtejszych geopolitycznych warunkach: na rzecz Rosji.

Miażdżące zwycięstwo
Pierwsza tura wyborów odbyła się w sobotę 8 października, zaś druga trzy tygodnie później, w niedzielę 30 października. W Gruzji obowiązuje system mieszany: proporcjonalnie wybiera się kandydatów z list partyjnych 77 mandatów; większościowo, w okręgach jednomandatowych, 73 deputowanych; łącznie 150 przedstawicieli. W wyborach wystartowało 30 ugrupowań oraz partii, ale od początku było wiadomo, że dominować będą dwie, a szansę przekroczenia progu pięciu procent, ma kilka kolejnych. Zaskoczył jednak rozmiar wygranej zwycięzcy, bo wiele sondaży wskazywało, że główni rywale idą łeb w łeb. Tymczasem 8 października, rządzące od czterech lat centrowe Gruzińskie Marzenie (GM), zdobyło aż 48,6 proc. głosów, zaś opozycyjny prawicowy Zjednoczony Ruch Narodowy (ZRN), tylko 27 proc. Druga niespodzianka to partia, której jako trzeciej (i ostatniej) udało się przekroczyć (o włos) barierę pięciu procent, czyli prorosyjski Sojusz Patriotów. W sondażach wypadał słabiej niż wiele innych, tymczasem pozostałe ugrupowania, zarówno te prozachodnie i liberalne (Partia Republikańska, Wolni Demokraci), jak i te prorosyjskie, a także populistyczne (Ruch Demokratyczny, Partia Pracy), nie dostały się do parlamentu. Uwagę zwraca bardzo niska, jak na gruzińskie warunki, frekwencja wyborcza: 51,6 proc. W dużym stopniu to spowodowało, że ostateczny rozmiar zwycięstwa Gruzińskiego Marzenia jest tak miażdżący – choć GM straciło od 2012 r. aż co czwartego wyborcę (ok. 850 tys., wobec blisko 1,2 mln przed czterema laty).
W I turze partia rządząca uzyskała 67 mandatów (44 z listy partyjnej, 23 z okręgów jednomandatowych), ZRN jedynie 27 z listy partyjnej, zaś Sojusz Patriotów – 6. W 50 okręgach trzeba było przeprowadzić dodatkowe głosowanie. Stawką była samodzielna większość GM, a nawet większość konstytucyjna. 30 października był prawdziwym pogromem przeciwników partii rządzącej. Jej kandydaci wygrali w 47 okręgach, w dwóch kolejnych wygrali niezależni popierani przez GM, i tylko w jednym jedynym okręgu mandat zdobyła partia Przemysł Ocali Gruzję, dawny koalicjant Gruzińskiego Marzenia. Oznacza to, że rządzące ugrupowanie posiada w 150-osobowym parlamencie komfortową większość konstytucyjną – 114 głosów. Może nie tylko samodzielnie rządzić, ale też zmieniać konstytucję. Na dodatek nie wolno zapominać, że z tego ugrupowania wywodzi się prezydent kraju.

Pycha kroczyć przed upadkiem
Frekwencja w II turze była jeszcze niższa, niż w pierwszej: wyniosła zaledwie 37,5 proc. To wyraz rozczarowania Gruzinów zorientowaną na Zachód polityczną elitą, która nie podnosi standardów życia w kraju, za to od czterech lat toczy między sobą morderczą walkę. Tym razem ta dwubiegunowość i sprowadzanie kampanii do starcia dwóch tytanów, schowanych w cieniu wyborczych pułków, okazało się korzystne tylko dla jednego z nich. I nie jest to Micheil Saakaszwili, postać, która nie może nie budzić dużych emocji: pozytywnych lub negatywnych. Polityk wyniesiony do władzy, niemal absolutnej, na około dekadę przez „Rewolucję róż” w 2003 r., ze swym prawicowym ZRN, przeorał reformami postsowiecki biedny kraj. Nawet jego krytycy nie mogą odmówić zasług Saakaszwilego, w podniesieniu z kolan gospodarki, przemiany instytucji państwowych (szczególnie wzorcowa reforma policji), wreszcie wprowadzenia Gruzji na jednoznacznie prozachodni kurs (aplikowanie do NATO oraz UE). Autorytarne zapędy prezydenta i coraz brutalniejsze rządy ZRN, w połączeniu z rozczarowaniem po klęsce w wojnie z Rosją w 2008 r., spowodowały, że wyborcy postanowili ukarać Saakaszwilego. Zgubiła go też pycha – przez kolejne lata z łatwością rozbijał próby opozycji zmierzającej do przejęcia władzy. Tymczasem w 2012 r. pojawił się ktoś, komu udało się skutecznie zjednoczyć przeciwników ZRN i poprowadzić ich do zwycięstwa. Po raz pierwszy w postsowieckiej historii Gruzji doszło do pokojowej demokratycznej zmiany rządów. Saakaszwili zaś, po zakończeniu prezydentury, wyjechał z kraju do USA, a w końcu wylądował na Ukrainie, gdzie stary kolega ze studiów, Petro Poroszenko, uczynił go gubernatorem Odessy. Jego śmiertelny wróg Bidzina Iwaniszwili – oligarcha, który wzbogacił się na biznesie z Rosjanami i w Rosji, przez blisko rok był premierem, po czym usunął się w cień i zza kulis nadal rządzi Gruzją.

Motyw rozczarowania
Podniesienia temperatury kampanii i zwiększenia frekwencji nie zdołało przynieść kilka poważnych incydentów, jakie się zdarzyły na ostatniej prostej przed wyborami. Pod samochodem jednego z liderów ZRN, Giwiego Targamadzego, wybuchła bomba – rannych zostało kilku przechodniów, jemu samemu nic się nie stało. Podczas koncertu organizowanego przez Gruzińskie Marzenie zasztyletowany został 15-letni chłopak, a na wiecu wyborczym byłego ministra obrony, Iraklego Okruaszwilego, dwóch ludzi zostało postrzelonych z broni automatycznej.
Wybory pokazały wzrost rozczarowania nie tylko rządzącą po „rewolucji róż” elitą polityczną, ale też Zachodem, co wynika nie tylko z braku odczuwalnej poprawy bytowej ludności, ale też takich problemów, jak opóźniane zniesienie wiz przez UE czy zamknięte drzwi do NATO. Kwestia polityki zagranicznej pojawiała się w dyskusjach, nie była jednak kluczowa i raczej nie w kontekście bezpieczeństwa, a właśnie w aspekcie gospodarczym. Choć wciąż absolutną dominację w parlamencie zachowują partie opowiadające się za kontynuacją kierunku na Zachód (przy czym GM chce jednocześnie normalizacji stosunków z Rosją), to znacząca jednak jest klęska dwóch najbardziej prozachodnich partii, i zarazem liberalnych: Partii Republikańskiej oraz Wolnych Demokratów. Obie były nie tak znowu dawno w koalicji z Gruzińskim Marzeniem, a jeszcze wcześniej współpracowały z obozem Saakaszwilego. Wolni Demokraci uzyskali 4,62 proc., a „republikanie” zaledwie 1,55 proc. Dużą stratą dla gruzińskiej polityki jest wycofanie się, po tej klęsce, liderów obu partii, byłego wicepremiera i ministra obrony Iraklego Ałasanii oraz dotychczasowego przewodniczącego parlamentu Davita Usupaszwilego. Nawet „nowe” ugrupowanie prozachodnie, znanego śpiewaka operowego Paaty Burczuladzego, nie przekroczyło nawet czterech procent (3,45 proc.), mimo że sondaże dawały Państwu Dla Ludu pozycję trzeciej siły.
Spadek popularności prozachodniej linii nie przekłada się jeszcze, w jakiś wyraźny sposób, na wzrost notowań opcji prorosyjskiej. Do parlamentu znów nie weszła, chyba najbardziej znana dotychczas reprezentantka tego obozu, Nino Burżanadze, kiedyś stojąca wraz z Saakaszwilim na czele rewolucji, gdyż jej Ruch Demokratyczny Zjednoczona Gruzja dostał tylko 3,53 proc. Z rosnącego zniecierpliwienia wyborców skorzystało inne prorosyjskie ugrupowanie.

„Patrioci”
Sojusz Patriotów skupia sześć maleńkich partyjek. Stara się nawiązywać do ruchów antyestablishmentowych w Europie. Partia eksponuje religijne symbole, retorykę nacjonalistyczną, i odrzuca wielokulturowość. Podkreśla konserwatywne wartości, odwołuje się do prawosławia. Ze swoim folklorystycznym obliczem kampanii (np. podkreślanie wagi tańca dla zachowania tożsamości narodowej), „patrioci” byli obiektem kpin i żartów w internecie. Okazało się, że wielkomiejski oraz prozachodni elektorat niesłusznie ich zlekceważył. Jeszcze niedawno Sojusz otwarcie sprzeciwiał się wejściu Gruzji do UE i NATO. Teraz popiera Unię, ale członkostwo w NATO uważa za nierealne i niewarte dalszej dyskusji. Nie trzeba dodawać, że jednocześnie „patrioci” opowiadają się za jak najlepszymi relacjami z Rosją. Krytykują dotychczasowe władze, za to, że pozwalają Zachodowi decydować o właściwie wszystkim w Gruzji, nie dostając nic w zamian. Są też bardzo antytureccy. 27 września kilkudziesięciu nacjonalistów zaatakowało kilka tureckich restauracji w Tbilisi. „Patrioci” chęć poprawy relacji z Rosją tłumaczą korzyściami gospodarczymi. Podpierając się tą merkantylizacją polityki zagranicznej, także bezpieczeństwa, liderzy Sojuszu Patriotów twierdzą, że Rosja oddałaby Gruzji Abchazję i Osetię Południową, gdyby dostała gwarancje, że nie będzie przez Gruzję biegł żaden wymierzony w Rosję gazociąg czy ropociąg z Azerbejdżanu do UE. Partia tak naprawdę chce uzależniać gospodarczo Gruzję od Rosji, w zamian za formalny powrót dwóch regionów pod jurysdykcję Tbilisi. Przypomina to sytuację w Mołdawii, gdzie od lat Moskwa mówi, że jest gotowa zgodzić się na zjednoczenie Naddniestrza z Mołdawią, ale na takich zasadach, że zjednoczone państwo stanie się de facto kontrolowane przez siły prorosyjskie. W pewnym stopniu ten sam fortel Kreml chce zastosować z Donbasem oraz Ukrainą.
Wejście Sojuszu Patriotów do parlamentu, wzmacnia Gruzińskie Marzenie i daje mu większe pole manewru, choćby w sferze polityki zagranicznej. Przekroczenie progu wyborczego przez Sojusz Patriotów uderza w ZRN. Traci on bowiem status jedynej opozycji, ale też sporo mandatów. Do tego Sojusz, to fanatyczni przeciwnicy Saakaszwilego. Dla Gruzińskiego Marzenia jest to więc bardzo korzystny scenariusz, bo będzie mogło się pozycjonować jako wielka centrowa siła, z dwiema skrajnościami na skrzydłach: z jednej lewicowi prorosyjscy „patrioci”, z drugiej prawicowi antyrosyjscy „narodowcy”. ZRN, zamiast skupić się na walce z rządząca partią, będzie musiał odpierać ataki populistów. Może to przypominać sytuację z polskiego parlamentu w latach 2011-2015, gdy Ruch Palikota brutalnie atakował PiS, a najbardziej nawet agresywni politycy PO, wypadali na tle ludzi Palikota wręcz umiarkowanie.

Narodowy balast
Klęska Zjednoczonego Ruchu Narodowego jest tym boleśniejsza, że nie wykorzystał rozczarowania Gruzinów rządami GM. Matematyka jest brutalna. Partia Saakaszwilego dostała tylko 27 proc. Głosów, co dało jedynie 27 mandatów. Cztery lata temu było 43 proc. i 65 mandatów. Ta kampania, i te wybory pokazały, że symbol partii stał się dla niej balastem. Formalnie przywódcą ZRN wciąż jest Saakaszwili, choć wyjechał z kraju trzy lata temu, a wracając naraziłby się na aresztowanie. Zaczął robić karierę na Ukrainie, przyjął tamtejsze obywatelstwo, musiał zrzec się gruzińskiego.
Większość kierownictwa ZRN krytykuje Saakaszwilego za porażkę po kampanii, w której powtarzał, że wróci po wygranej, i że partia bez niego jest niczym. Cztery lata po oddaniu władzy, niechęć do byłego prezydenta wciąż jest tak duża, że zniechęca ludzi do oddania głosu na ZRN. A przecież trudno odmówić Saakaszwilemu zasług w walce z korupcją, sukcesów gospodarczych, i pokazania całemu postsowieckiemu światu, że da się podnieść państwo upadłe i zbudować fundamenty pod nowoczesne demokratyczne. Powrót popularnego niegdyś Miszy do Gruzji, jak również do władzy, zradykalizowałby politykę wewnętrzną, ale też doprowadził do ponownego zaostrzenia relacji z Rosją. Większość Gruzinów tego nie chce i nawet zamach na bliskiego współpracownika lidera ZRN, Targamadzego, nie przyniósł partii punktów, ale wręcz przeciwnie. Ten atak przypomniał bowiem wyborcom o wzajemnej wrogości Saakaszwilego i Moskwy. Podłożenie bomby przez byłego specnazowca, który następnie uciekł do Rosji, mogło zadziałać na wyborców bojących się, że wraz z Miszą, wróci wojna z wielkim sąsiadem.
Po katastrofalnej I turze Saakaszwili wezwał partię do bojkotu drugiej tury i odmowy udziału w pracy parlamentu. Przeciwko bojkotowi opowiedział się inny z liderów ZRN, Giorgi Bokeria. I to jego poparła większość kierownictwa partyjnego z Dawidem Bakradzem na czele. Napięcia jeszcze bardziej wzrosły, kiedy żona Saakaszwilego, Sandra Roelofs, nr 2 na liście ZRN, odmówiła udziału w drugiej turze wyborów w jej okręgu Zugdidi, twierdząc, że wynik i tak będzie sfałszowany. Te napięcia zapowiadają poważny kryzys w partii. Z jednej strony jest coraz silniejsza frakcja „ugodowców” (Bokeria) dopuszczająca współpracę z innymi partiami, z drugiej skrzydło Saakaszwilego i jego lojalistów. Prędzej czy później ktoś będzie musiał wziąć górę. I wydaje się, że najlepszym rozwiązaniem dla ZRN byłoby wycofanie się Saakaszwilego na pozycję np. honorowego przewodniczącego. Póki co bowiem jego konfliktowa osobowość i styl przywództwa odstraszają wielu prozachodnich wyborców.

Algorytm mniejszego zła
Z punktu widzenia Gruzińskiego Marzenia, kampania i wyniki wyborów nie mogły ułożyć się lepiej. Miażdżące zwycięstwo (mimo mniejszego poparcia w liczbach bezwzględnych niż w 2012 r.), eliminacja byłych koalicjantów, klęska wrogów z ZRN i ich kłopoty wewnętrzne, wreszcie garstka radykałów w parlamencie, na tle których będzie można wykazać się „umiarkowaniem”. Chyba nawet Iwaniszwili nie spodziewał się takiego rozwoju sytuacji.
Cztery lata temu ten miliarder, który wrócił z Rosji z majątkiem i założył swoją partię, z marszu pokonał rządzący obóz. Mimo wszystkich sukcesów oraz zasług Saakaszwilego, wyborcy oddali władzę oligarsze oskarżanemu o związki z Gazpromem. Rządy GM większość społeczeństwa, początkowo przyjęła z wielkim westchnieniem ulgi, po coraz ostrzejszych rządach „narodowców”. Ale z czasem marzenie prysło, wobec twardej prozy życia. Koalicjanci zaczęli odchodzić, nawet wskazany przez partię prezydent, zdystansował się od starych towarzyszy. Do tego gospodarka, która rozwijała się prężnie za czasów Saakaszwilego, w ostatnich dwóch latach ma się coraz gorzej. Tempo wzrostu gospodarczego, sięgające dwa lata temu prawie 5 proc., w ubiegłym roku spadło o połowę. Drożyzna i rosnące bezrobocie sprawiły, że dla ponad połowy społeczności, sytuacja pod rządami „marzycieli” nie zmieniła się. A co trzeci Gruzin mówi nawet, że się pogorszyła.
Gruzińskie Marzenie wciąż opiera się na osobowości lidera. To Iwaniszwili, w decydującym okresie kampanii, wyszedł z cienia. Na licznych spotkaniach z wyborcami, i w mediach, ostro atakował obóz Saakaszwilego, a także niedawnych koalicjantów. Ta strategia przyniosła zaskakująco dobre rezultaty. Wielu rozczarowanych rządami GM wolało zostać w domu, niż oddać głos na przeciwników Iwaniszwilego. Inni zagłosowali z zaciśniętymi zębami na GM. I choć ZRN posiada zdyscyplinowany, „żelazny” elektorat, niska frekwencja zadziałała na korzyść „marzycieli”. Sprzyjała im też bardzo okoliczność, że w przytłaczającej liczbie okręgów jednomandatowych, w II turze, mierzyli się z kandydatami ZRN. Obóz Saakaszwilego ma tak duży negatywny elektorat, że zwolennicy innych partii opozycyjnych, woleli oddać głos na kandydata władzy.

Władza nieformalnie absolutna
Grubo ponad sto miejsc w parlamencie oznacza, że cała władza w kraju znajdzie się w rękach 60-letniego Iwaniszwilego, choć ten sam nie startował w wyborach, i nie pełni publicznej funkcji. Istnieje niebezpieczeństwo, że Gruzińskie Marzenie ulegnie teraz pokusie i zmieni ustawę zasadniczą, w taki sposób, że przejmie na dobre pełne panowanie nad wszystkimi trzema rodzajami władzy: nie tylko wykonawczą, czy ustawodawczą, ale też sądowniczą. Wobec wciąż słabych instytucjonalnych mechanizmów kontroli władzy, w młodej gruzińskiej demokracji, przy uwzględnieniu regionalnej specyfiki, a także klimatu politycznej wojny, można obawiać się, że absolutni władcy Gruzji zaprzepaszczą wiele z tego, co udało się osiągnąć. To zaś może tylko cieszyć Kreml, który cierpliwie czeka, aż Gruzini sami w końcu stracą cierpliwość do Zachodu.

Dodaj komentarz