Skok na przywództwo

undefinedFot: pixabay.com

Niedobrze dzieje się w cywilizacji Zachodu. Zagrożenia migracyjne, konfrontacyjna postawa Korei Północnej czy zbrojąca się Rosja, to wszystko powinno raczej skłaniać do szukania wspólnego mianownika, tymczasem ostatnie miesiące potwierdzają budowę dwóch konkurencyjnych wobec siebie centrów świata Zachodu. Kto może skorzystać na bratobójczym sporze, a dla kogo rywalizacja Waszyngtonu z Berlinem może okazać się zbyt kosztowna?

Jerzy Mosoń – Gdy podczas 72. sesji Zgromadzenia Narodowego Organizacji Narodów Zjednoczonych prezydent USA Donald Trump znów stawiał za wzór patriotyzmu Polskę, Wielką Brytanię i dość niespodziewanie Francję, to wobec pominięcia w gronie faworytów (kolejny raz) Niemiec, jasne stało się, że tym razem było to dyplomatyczne „puszczenia oka” do Francuzów. Ale jak to mówią Jankesi „Wthat’s the deal”? Przecież oś Berlin-Paryż to miał być nierozrywalny trzon Unii Europejskiej, a w przyszłości być może nawet centrum całego Zachodu. Z drugiej strony, czy naprawdę Paryż jest tak istotny, że prezydent Donald Trump odważy się podjąć próbę wyrwania go z objęć Berlina? Wskutek kryzysu z Koreą Północną odpowiedź na to pytanie może się opóźnić, ale od początku.

Przeciąganie Paryża
Gdy kilka miesięcy temu Emmanuel Macron wygrał w cuglach prezydenckie wybory, gdy następnie jego ugrupowanie En Marche! zdobyło najwięcej głosów do Zgromadzenia Narodowego, wydawało się, że polityk z tak silnym mandatem zawojuje nie tylko Francję, ale i Europę. Tym bardziej, że kanclerz Niemiec Angela Merkel, po zwycięstwie Macrona zaproponowała udzielenie Paryżowi pomocy, co miało oznaczać ni mniej ni więcej jak holowanie popadającej w coraz większe problemy społeczne i gospodarcze Francji. To oczywiste, że mocna oś Berlin-Paryż byłaby bardziej atrakcyjna dla państ Beneluksu, Skandynawii czy krajów na dorobku by nie rzec: klientelistycznych, aniżeli działający w pojedynkę Berlin. Więcej, obecność Francji w przewodnim tandemie integracyjnym Europy mogłaby wręcz legitymizować wdrożenie projektu Wspólnoty pierwszej prędkości, tak ważnej dla dalszego rozwoju Niemiec. Berlin osamotniony w swych działaniach to Berlin narażony na mniej lub bardziej uprawnione zarzuty niektórych państw o próbę podboju Europy drogą ekonomiczną.

Bogaty, chory człowiek Europy
Teoretycznie wydaje się, że państwo Angeli Merkel byłoby stać na wyciąganie Francji z kłopotów, przynajmniej gospodarczych, choć cena byłaby ogromna. Niemcy to czwarta gospodarka świata. Według danych Międzynarodowego Funduszu Waulutowego, rocznie wytwarza dobra w wysokości 3 466 639 mln USD. Dla porównania ogromna terytorialnie Kanada ma ponad dwukrotnie mniejszą gospodarkę, a i tak jest postrzegana jako jeden z wiodących krajów Zachodu. Z kolei Polska z wynikiem za rok 2016 na poziomie 467 591 mln USD zajmuje dopiero 24 miejsce. Na tym tle gospodarka francuska jawić się może rewelacyjnie – szóste miejsce w świecie, prawie dwa i pół biliona dolarów. Ale to tylko pozory. Problem w tym, że kraj ten kompletnie nie radzi sobie z wydatkami. Dziewiąty rok z rzędu przekroczył właśnie dopuszczalny traktatem z Maastricht limit deficytu sektora finansów publicznych. W kolejnym może wcale nie być lepiej. Co gorsze dla Francji, entuzjazm z początku kadencji Macrona ni jak ma się do dzisiejszej rzeczywistości. Nad Sekwaną, wskutek niekontrolowanej migracji oraz radykalizacji islamskich ekstremistów jest coraz bardziej niebezpiecznie, a deficyt bezpieczeństwa państwa raczej odstrzasza potencjalnych inwestorów niż przyciąga.

Integracja czy protekcjonizm
Nowy prezydent Francji rozpoczął urzędowanie z hasłami poglębienia integracji europejskiej. Jednocześnie jakby sobie przecząc, zdecydował się na zabiegi mające na celu doprowadzić do rewizji dyrektywy dotyczącej pracowników delegowanych, z zamiarem wzmocnienia konkurencyjności rodzimych pracowników. A to przecież nic innego jak powrót do protekcjonizmu właściwego państwom narodowym! Gdyby Macronowi udało się dopiąć swego, to na przykład pracownik wysłany tymczasowo do pracy w innym kraju UE musiałby zarabiać tyle, co pracownik lokalny za tę samą pracę, a po roku jego firma musiałaby także stosować względem niego zasady prawa pracy obowiązujące w kraju goszczącym. To prawdopodobnie doprowadziłoby do bankructwa wiele polskich firm, szczególnie transportowych i budowlanych. Kłopot z pracą miałoby od pół miliona do 900 tys. Polaków.

Oferta dla pokornych
Teoretycznie na zmianie zasad funkcjonowania wspólnotowego rynku pracy straciliby też m.in. Słowacy, Węgrzy, Bułgarzy, Litwini, Estończycy, Łotysze, Rumunii i Czesi. Niemniej Macron w swej letniej „pielgrzymce” po Europie Środkowej i Wschodniej pominął tylko Polskę i Węgry, co może sugerować, że pozostałe państwa otrzymały jakąś ofertę rekompensaty, w zamian za pójscie na ustępstwa. Niemniej jedyna pewna informacja, jaka wyciekła w tej kwestii do mediów to stanowisko Macrona, który uznał, że nie będzie ingerował w kwestie relokacji uchodźców do tych państw. Jeśli to tylko tyle, to może się okazać za mało i skutek podróży będzie odwrotny do zamierzonego. Ale poczekajmy. Problemem nie jest hipotetyczna oferta osi Berlin-Paryż dla państw Europy Środkowej, ale brak mocnej odpowiedzi Waszyngtonu. Co prawda prezydent Donald Trump wyraził się niezwykle ciepło o państwach Trójmorza, ale jedynym beneficjentem zacieśniania sojuszu jest Polska (także Rumunia, gdzie znajdują się elementy amerykańskiej tarczy antyrakietowej), mogąca czuć się nieco bardziej bezpieczna w kontekście zagrożenia ze Wschodu.

Jak działa tandem
Warto zauważyć, że działania Macrona, wzwiąwszy pod uwagę idee UE, wcale nie muszą być irracjonalne, jeśli założyć, że Berlin podjął już decyzję co do zakresu i granic integracji, w której udział miałyby wziąć państwa posłuszne koncepcji federalistycznej, akceptujące przewodnią rolą Niemiec. Zresztą przykład starań Macrona o rewizję dyrektywy doskonale oddaje specyfikę funkcjonowania tandemu Berlin-Paryż. Wiadomo bowiem, że zmianą zasad działania dyrektywy w co najmniej równym stopniu są zainteresowane obydwie stolice z tego tandemu, a być może nawet większy interes mają w tym Niemcy. Nie da się bowiem ukryć, że na obecnych zasadach najwięcej korzystają Polacy, którym w naturalny sposób bliżej do Niemiec niż do oddalonej o tysiąc pięćset kilometrów Francji. Dlaczego zatem frontmanem tego konfliktu jest Macron, a nie kanclerz Niemiec? Ponieważ prawdopodobnie tak właśnie ma wyglądać współdziałanie obydwu państw. Decyzje są i będą podejmowane w Berlinie, natomiast trudy ich politycznego forsowania spadną na Paryż, który historycznie lepiej się kojarzy niż Niemcy. W polityce jednak nie ma przecież nic za darmo.

Cena współpracy
Szef niemieckiej dyplomacji Siegmar Gabriel już w maju zasugerował, że Niemcy i Francja powinny utworzyć wspólny fundusz służący wsparciu inwestycji we… Francji. Już teraz wiadomo jednak, że Macron będzie walczył o więcej. Niedawno domagał się utworzenia wspólnej, europejskiej armii oraz oddzielnego budżetu dla UE pierwszej prędkości, od czego tylko krok do europejskich obligacji, które będą finansować deficyt finansów publicznych Francji. Wcześniej nie było szans na zgodę w tej kwestii Berlina, ale po zwycięstwie wyborczym prezydenta Donala Trumpa akcenty się przesunęły. Tym bardziej, że państwa, które najbardziej mogłyby oponować przeciw takiemu rozwiązaniu, czyli Węgry i Polska są skutecznie spychane przez Paryż na margines unijnej polityki. Aby ugruntować taki stan rzeczy wystarczy, aby Angela Merkel nie przeszkadzała Macronowi, i to się dzieje. Co do europejskiej armii to sporo w tej kwestii wyjaśni się na grudniowym szczycie, któremu z uwagą będą przyglądać się również Amerykanie. Wiadomo, że na razie integrują się jedynie armie niemiecka i francuska. Do współpracy zaproszono jednak również Holendrów, Włochów i Hiszpanów.

Krystalizacja osi
Oczywiście zachodnioeuropejski establishment na pewno zdaje sobie sprawę z tego, że odrzuceni gracze tacy jak Polska, Węgry oraz każde inne państwo, które nie zaakceptuje prymatu Berlina i Paryża, będą szukać sojuszu za Oceanem i w Wielkiej Brytanii. Być może o ile nawet niemieckie i francuskie elity pogodziły się z tym, że Polska i Węgry umacniają się w osi z Waszyngtonem, to na pewno nie zaakceptują starań Warszawy, która pracuje nad koncepcją Trójmorza – stąd właśnie (warto znów podkreślić: czyniona rękami Macrona), próba rozbicia państw Europy Środkowej i Wschodniej. Nie ma co ukrywać: ostatnie wypowiedzi polityków czeskich i słowackich, wskazujące na to, że wolą być bliżej jądra integracji europejskiej, a także postawa Bułgarii i Rumunii potwierdzają, że Budapeszt i Warszawa muszą się liczyć z dalszą alienacją. Z kolei w sprawie GB, niemieckie i francuskie elity zapewne nie rozstrzygnęły jeszcze definitywnie czy mimo Brexitu postarają się namówić Brytyjczyków na wspólne działania czy dojdzie do otwartej rywalizacji, co zapewne umocniłoby porozumienie Waszyngton-Londyn.

Test ataku na Wyspy
Test konfrontacji z Londynem miał miejsce w zeszłym roku, gdy francuska, biznesowa dzielnica La Defence przeprowadziła akcję propagandową zachęcającą finansjerę z londyńskiego City do przeprowadzki nad Sekwanę. Miało być taniej niż na Wyspach, a co ważniejsze wciąż w Europie. Reakcja biznesu na razie jest taka, że JP Morgan i BNP przeniosły część działań operacyjnych do… Warszawy. Francja wciąż bowiem odstrasza skomplikowanym systemem podatkowym i wysokimi czynszami. No i trzeba pamiętać o tym, że grillowana w Europie Polska ma silnego sojusznika gwarantującego bezpieczeństwo zewnętrzne. Niemniej, kampania dzielnicy La Defence to dopiero początek osłabiania konkurencji.

Dezintegracja Wielkiej Brytanii
Jeśli oś Berlin-Paryż chciałaby uzyskać realną przewagę nad konkurencyjnym blokiem na Zachodzie, to Wielka Brytania musiałaby ulec dezintegracji. Taki cel Niemcy i Francuzi mogą osiągnąć tylko poprzez wsparcie ruchów separatystycznych w składowych częściach Wspólnoty Brytyjskiej. Dlatego warto obserwować to, co będzie się działo na Wyspach w najbliższych miesiącach. Podburzenie państw zależnych od Anglii nie byłoby trudne, bo Szkoci, Irlandczycy i Walijczycy otrzymali doskonały argument-oręż by uwolnić się od angielskiej sumpremacji: chęć pozostania w zjednoczonej Europie. Zresztą zapewne, gdyby żył dziś Michael Collins to nie zawahałby się i skorzystał z okazji by ostatecznie wyswobodzić Irlandię. A jak zachowuje się Bruksela w sytuacji, gdy chodzi o zamożny region Europy można było niedawno prześledzić na przykładzie Hiszpanii.

Katalonia zbyt cenna
W drugiej połowie września, niedługo przed zapowiadanym referendum, którego celem było wypowiedzenie się miejscowej ludności w kwestii niepodległości Katalonii, hiszpańskie służby aresztowały 14 urzędników lokalnego, autonomicznego rządu, co w zasadzie udaremniło przeprowadzenie plebiscytu. Bruksela milczała, choć działania hiszpańskich funkcjonariuszy można by z powodzeniem zaliczyć do niepraworządnych. Nic dziwnego, gdyby bowiem Katalonia oderwała się od Hiszpanii zerwałaby też formalnie z UE, a to przecież jeden z najbogatszych regionów europejskich.

Za Oceanem
Tymczasem w Stanach Zjednoczonych kwestia budowania własnego zachodniego bloku musiała zejść ostatnio na dalszy plan, bo kolejne próby nuklearne Korei Północnej skutecznie odwróciły uwagę Trumpa od rywalizacji w rodzinie Zachodu. Sprawa jest poważna, bo poprzedni prezydent USA Barack Obama zmarnował dwie kadencje na nieudolne próby rozwiązania tego problemu. Efekt taki, że Pjongjang jest silny militarnie jak nigdy dotąd. Na tyle silny, że, aby zachować symetrię relacji retoryka Trumpa zaczęła odpowiadać groźbom Północnych Koreańczyków. I tu niespodziewanie z krytyką wobec USA, ale też pomocą „pokojowego rozwiązania” kryzysu przychodzi nie kto inny jak Angela Merkel, stara i nowa kanclerz Niemiec. Nie tak potężna jak przed wyborami do Bundestagu, bo mająca na karku nacjonalistyczną AFD, ale niezmiennie otwarta na dialog pokojowy, który wcześniej był domeną prezydenta Obamy. Ktoś mógłby powiedzieć pół żartem pół serio: mieliśmy mieć według przepowiedni koniec świata we wrześniu 2017 roku, i chyba słowo stało się ciałem, bo Niemcy uczą Amerykanów jak rozmawiać pokojowo.

Autor jest ekspertem ds. polityki zagranicznej, dyplomacji, oraz geopolityki. Publikuje w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador” oraz czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, był stałym komentatorem „Gazety Finansowej” oraz magazynu „Home&Market, wcześniej pracował w „Rzeczypospolitej”. Jest także reżyserem i producentem filmów.

Dodaj komentarz