Z kim grać i jak grać by wygrać?

fot. pixabay.com

Politycy PiS-u niczym mantrę powtarzają, że przed unijnymi sankcjami obroni nas premier Węgier Viktor Orban. Ale stawianie na jednego konia może okazać się zawodne i nie chodzi tylko o lojalność tego konkretnego „bratanka”. Jak stworzyć koalicję „za pięć dwunasta” by nie obudzić się „z ręką w nocniku”. Czy to w ogóle realne?

Deklaracje obecnych władz Węgier mogą okazać się niewystarczające.

Jerzy Mosoń – Premier Orban zapewnia Polskę o swojej przyjaźni. Deklaracje wydają się mocne tym bardziej, że w obecnej sytuacji Budapesztu obrona polityczna Warszawy leży w interesie samych Węgrów, którzy potrzebują sojusznika w głosowaniach na różnych europejskich forach. Wiadomo bowiem, że po skutecznej obronie będą mogli liczyć na wzajemność ze strony Warszawy. Tyle, że spokój polskich polittyków związany jest z sytuacją tu i teraz, a ta może się zmienić już niebawem.

Orban nie jest wieczny
Już w przyszłym roku Węgry czekają wybory parlamentarne i choć dziś mało kto wyobraża sobie porażkę prawicowego Fideszu to takie wizje mogą mieć unijni urzędnicy, a już na pewno kanclerz Niemiec Angela Merkel i prezydent Francji Emmanuel Macron. Biorąc pod uwagę tzw. real politic nic nie stoi na przeszkodzie by obie te stolice dokonały politycznego zwrotu i zaczęły inwestować w opozycję, podobnie jak zagranica, która poprzez orgnizacje pozarządowe wspiera działania niektórych środowisk kontestujących obecny, polski rząd. Brak skuteczności, a on przejawia się we wciąż rosnącym poparciu dla PiS może być częściowo spowodowany tym, że polska gospodarka generuje na tyle dużo podatków by umożliwiać działania ochronne.

Inwestycja ze zwrotem
O ile jednak Polska okazuje się zbyt dużym krajem by przy obecnych problemach fiskalnych Paryża i niestabilności politycznej Berlina państwa te były w stanie ryzykować jakieś większe inwestycje w kreowanie polityki znaczącego członka UE, to ponad trzykrotnie mniejsze Węgry nie powinny stanowić problemu; gdyby oczywiście była taka wola polityczna tych państw. A to, że tandem niemiecko-francuski może być skuteczny pokazała już „objazdówka” prezydenta Macrona po Europie Środkowej w sprawie rewizji dyrektywy dotyczącej pracowników delegowanych. Czy jednak dzisiaj Orban ma realnie z kim przegrać? Nie, ale warto pamiętać, że do wyborów na Węgrzech pozostało jeszcze kilka miesięcy, a to najlepszy czas do krótkoterminowych inwestycji politycznych. Bo skoro w Polsce była w stanie powstać w krótkim czasie partia Nowoczesna i wygenerować w pierwszych okresie swego istnienia dość znaczne ponad 20 proc. poparcie, skoro podobnie stało się we Francji w przypadku En Marche, to przy kraju, którego PKB ledwo przekracza 125 mld USD rocznie i możliwościach finansowych Berlina takie hipotetyczne wyzwanie nie wydaje się ponad siły. Warunkiem byłoby stosunkowo szybkie i intensywne działanie. Dlatego warto zacząć intensywnie obserwować to, co dzieje się obecnie na węgierskiej scenie politycznej.

Każdy ma swoją cenę
Z resztą sami unijni urzędnicy prawdopodobnie wierzą w znaczną siłę pieniądza dużo bardziej niż jakakolwiek przyjęta tu hipoteza na poczek analizy. W innym wypadku nie straszyliby Polski karami po 250 tys. euro za każdego nieprzyjętego migranta. Gdyby było inaczej, nie pojawiałyby się też plotki, że nawet, jeśli Polska obroni się przed sankcjami to jej postulaty co do przyszłej perspektywy budżetowej nie zostaną uwzględnione, i co za tym idzie pod pretekstem Brexitu straci najwięcej ze wszystkich członków Unii Europejskiej. Obecnie, w tym drugim przypadku tj. nowej perspektywy budżetowej na lata 2020-2026 Polska ma choć trzeba uczciwie przyznać niewielkie szanse na sojuszników. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że po pieniądze, które będzie można odebrać Polsce rękę wyciągnie każdy członek UE, nawet największy sojusznik. Po drugie, dlatego, że kształt euroregionów, które moglibyśmy wykorzystać w bilateralnych rozmowach dotyczących sojuszy wydaje się obecnie nieoptymalny, m.in. ze względu na znaczny w nich udział Niemców.

Już nie Pomorze, „bo” Pomerania
Tymczaseme odpowiednio przemyślane wcześniej łączenia regionów granicznych między państwami unijnymi mogłyby w obecnej sytuacji okazać się atutem, a tak w najlepszym razie są bezużyteczne jak Pomerania bądź trudne do wykorzystania jak Silesia.
Dla przykładu euroregion Pomerania obejmuje oprócz ziem polskich, także niemieckie i szwedzkie, czyli odpowiednio jednego otwartego adwersarza polskiego rządu i jego sojusznika, skrytego, choć coraz głośniej krytykującego obecnie przeprowadzane reformy w Polsce. Bez wątpienia Szwecja jest żywo zainteresowana ograniczeniem migracji ludności afrykańskiej do swego kraju, a jedyny na to sposób, zgodny z duchem mocno zakłamanej politycznej poprawności to rozpoczęcie ich relokacji do państw Europy Środkowej m.in. do Polski. Dlatego w interesie Sztokholmu jest osłabienie rządu, który tym przesiedleniom się sprzeciwia. Szwecja najprawdopodobniej będzie zatem wspierać wszelkie działania zmierzające do zmiany władzy w Polsce, nawet kosztem wspólnego euroregionu. Tym bardziej, że w części szwedzkiej jest on bogaty.

A mogło być tak
Szkoda, że w czasie ustalania kształtu euroregionów nikt nie wpadł na pomysł by na przykład połączyć Zachodnie Pomorze nie ze Szwecją a z Danią, która przystępując do UE wynegocjowała sobie preferencyjne warunki, m.in. swobodę w decydowaniu o polityce migracyjnej i którą łączy z Polską znacznie więcej interesów niż Szwecję. Co więcej można było wykpić się z tworzenia Pomeranii z Niemcami, podając za powód trudną wspólną historię. Niemożliwe? Skoro udało się tylko z Czechami stworzyć Silesię to polsko-duńska Pomerania także była do przeforsowania. Odstawiając na bok przegraną Pomeranię polscy negocjatorzy powinni skupić się na tym, czy jest szansa by Praga dostrzegła interes w zmocnieniu Silesi i czy tym samym uda się zbudować z Czechami jakąkolwiek koalicję wspólnych? To samo pytanie dotyczy Bratysławy, z którą łączy nas euroregion Tatry? Próbować warto, mając na uwadze również euroregiony: Glacensis, Pradziad, Śląsk Cieszyński, Beskidy. Dużo więcej naturalnych szans gospodarczych nie mamy.

Tonący brzytwy się nie boi
W sytuacji, w której klasyczne koalicje oparte na gospodarce są trudne do realizacji mądre państwo sięga po narzędzia, których Polska w zasadzie nigdy nie używała, no chyba, że w czasach Rzeczypospolitej. Władysław Jagiełło świetniej bowiem radził sobie z wykorzystanie regionalnej przewagi militarnej celem poszerzania wpływów czy konsolidacji przyjaciół. Zbyt słabym i narażonym na agresję silniejszego odmawiał, cennym sojusznikom gwarantował pomoc. Dlatego tak ważne jest umacnianie polskiej armii, bo ona jako gwarant bezpieczeństwa w regionie może posłużyć władzom także do umocnienia politycznego i lepszych negocjacji dla wsparcia gospodarki. Nie należy zatem odawiać się używania w rozmowach z Państwam Bałtyckimi argumentu wsparcia naszego lotnictwa dla ochrony ich granic. Nie należy także opowiadać się jednoznacznie za jednością Hiszpanii, jeśli Madryt borykający się z problemem aspiracji niepodległościowych Katalonii nie będzie chciał wesprzeć Polski w jej staraniach. Wreszcie Wielka Brytania – ten sojusz wydaje się najmniej trwały w obszarze polityki gospodarczej, bo Londyn nie będzie chciał się konfliktować z Berlinem, ale umacnianie sojuszu Waszyngton-Londyn-Warszawa w obszarze obronności jest w interesie wszystkich trzech państw. Na dzisiaj. Bo trzeba pamiętać, pamiętając nauki Anglików, że w polityce nie ma przyjaciół, są tylko interesy.

 

Autor jest ekspertem ds. polityki zagranicznej, dyplomacji, oraz geopolityki. Publikuje w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador” oraz czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, był stałym komentatorem „Gazety Finansowej” oraz magazynu „Home&Market, wcześniej pracował w „Rzeczypospolitej”. Jest także reżyserem i producentem filmów.

Dodaj komentarz