Chiny i Trump bez miesiąca miodowego

undefinedFot: dragons/pixabay.com

W ciągu pierwszego roku prezydentury Donalda Trumpa można spodziewać się większej niż dotychczas liczby prowokacyjnych poczynań Chin. I większej, towarzyszącej im, nacjonalistycznej retoryki. Rzekome potwierdzenie przez nowego prezydenta USA przywiązania do zasady „jednych Chin” – to słowa. Jeśli chodzi o czyny, to zwiększa się liczba wojskowych lotów chińskich w pobliżu Japonii i Korei Południowej.

Ksawery Czerniewicz – Pekin umacnia też swoją obecność na Morzu Południowochińskim. Podobnie jak Rosja, Chiny testują nową amerykańską administrację. Nie podejmą jednak działań, które mogłyby sprowokować kryzys, tak duży, że zjednoczyłby Azję przeciwko nim, o militarnej reakcji Ameryki nie wspominając.
Od czasu normalizacji wzajemnych stosunków w latach 70. XX w. (wówczas było to wymierzone we wspólne zagrożenie: Związek Sowiecki), przez parę dekad korzystały z tego obie strony. Ostatnio jednak jest to już wyraźna rywalizacja. Wynika ona z faktu, że Pekin usiłuje wypchnąć USA z regionu Azji i Pacyfiku.

Precedens Scarborough
6 lutego trzy kutry chińskiej straży wybrzeża wpłynęły na japońskie wody terytorialne, koło Wysp Senkaku, na Morzu Wschodniochińskim. Dwa dni po tym, jak sekretarz obrony, James Mattis, publicznie zapewnił Japonię, że USA będą broniły jej wysp.
Spór toczy się od 1971 roku, gdy Chiny oficjalnie zgłosiły pretensje do administrowanych przez Tokio wysp. Swoje roszczenia ma też zresztą do archipelagu Tajwan – jednak w 2015 roku porozumiał się z Japonią w tej sprawie. Pekin gra o całą stawkę, i woli siłę niż dyplomację. W 2016 roku Chińczycy aż 36 razy naruszyli japońskie wody oraz przestrzeń powietrzną wokół Senkaku. Spór o Senkaku ostatnio jednak jakby nieco schował się w cieniu innego, dużo poważniejszego: na Morzu Południowochińskim. Brak odpowiedniej reakcji administracji Obamy na coraz agresywniejsze zachowanie Pekinu na południu, owocuje prowokacjami ChRL na północy. W 2012 roku doszło do niebezpiecznego precedensu: gdy wybuchł gwałtowny konflikt Chin z Filipinami o Mieliznę Scarborough, Amerykanie wyperswadowali Manili, żeby ustąpiła, po tym, jak podobną obietnicę usłyszeli w Pekinie. Filipińczycy wycofali się, a Chińczycy nie. Najgorsze, że administracja Obamy w żaden sposób na to nie zareagowała. Wiarygodność USA jako sojusznika i gwaranta bezpieczeństwa, została mocno nadwyrężona. Jednym z najważniejszych zadań Trumpa w Azji jest zatarcie tego wrażenia. Dziesiątego lutego, przyjmując w Białym Domu premiera Japonii Shinzo Abe, prezydent USA potwierdził amerykańskie zaangażowanie na rzecz bezpieczeństwa Japonii.

Zaledwie kilkanaście godzin wcześniej Trump rozmawiał telefonicznie z prezydentem ChRL. Prezydent USA zapewnił Xi Jinpinga, że Stany Zjednoczone będą respektować „politykę jednych Chin”. Oznacza to pośrednie zaakceptowanie zwierzchności Chin kontynentalnych nad Tajwanie, przez nową administrację USA. Komunikat Białego Domu brzmiał: „Prezydent Trump zgodził się na prośbę prezydenta Xi, by honorować naszą politykę „jednych Chin’”. Uwagę zwraca słowo „nasza” i podkreślenie, że było to na wyraźną prośbę Xi. Pozostawia to pewien margines dla interpretacji, a także ewentualnych politycznych manewrów w przyszłości. Szczególnie, że przed rozmową Trumpa z Xi wszystko wskazywało na bardzo konfrontacyjny charakter polityki azjatyckiej nowego prezydenta USA. Na początku grudnia 2016 roku Trump, jeszcze jako prezydent-elekt, przeprowadził rozmowę telefoniczną z prezydent Tajwanu Caj Ing-wen, co wywołało napięcia w stosunkach Waszyngtonu z Pekinem. Chiny, które traktują Tajwan jako swoją zbuntowaną prowincję, sprzeciwiają się wszelkim próbom utrzymywania oficjalnych stosunków z Taipei, przez jakąkolwiek stolicę. Z jednej więc strony Trump nie zaprzecza zupełnie roszczeniom Pekinu do wyspy; z drugiej jednak strony, zresztą zgodnie z konstytucją, jest zobowiązany do wykonywania takich praw, jak choćby to regulujące stosunki USA z Tajwanem (Taiwan Relations Act, 1979). Rosnąca presja Pekinu na wyspę, i rosnące przekonanie, także w USA, że może użyć siły aby ideę „jednych Chin” przekuć w czyn, wymaga pewnych zmian w stanowisku Waszyngtonu, wymusza poszukiwanie nowego modus vivendi z ChRL i dyskusji o strategii wobec Tajwanu. Pekin nie wyklucza siły jako środka do przywrócenia zwierzchnictwa nad wyspą. Tymczasem amerykańska ustawa mówi wyraźnie, że przyszłość Tajwanu będzie regulowana środkami pokojowymi.

Huoban guanxi i nie tylko
Na początku stycznia chińskie MSZ opublikowało opracowanie pod tytułem „Polityka Chin wobec współpracy bezpieczeństwa w rejonie Azji i Pacyfiku”. Dokument jest kolejnym potwierdzeniem intensyfikacji wysiłków Pekinu, by stać się dominującą siłą w Azji oraz wyprzeć wpływy amerykańskie. To także pierwsza taka oficjalna publikacja przedstawiająca sposób, w jaki Pekin postrzega swoją przywódczą rolę w Azji.
Budując gospodarczą potęgę kraju, Chiny rzucają wyzwanie wpływom USA w Azji, już u ich źródła: roli Ameryki jako gwaranta bezpieczeństwa. Pekin głośno mówi, że chce przyjąć obowiązki wynikające z jego statusu rosnącego supermocarstwa. Nie ukrywa też frustracji wynikającej z amerykańskich dążeń do utrzymania pozycji USA w Azji. Chińczycy uważają, że to oni powinni odpowiadać za zapewnienie regionalnego dobrobytu i stabilności, ponieważ USA, poprzez swoje sojusze, stwarzają potencjalne zagrożenie, a i podzielone regionalne przywództwo, nie jest dobre dla całego obszaru. Z punktu widzenia Pekinu, amerykańskie sojusze z innymi krajami Azji zagrażają pokojowi, bo ośmielają sojuszników do rzucenia wyzwania Chinom, a to z kolei podnosi ryzyko bezpośredniego konfliktu ChRL z USA. Chińskie władze opowiadają się za jednolitym przywództwem (wyrażona przez szefa MSZ Wanga Yi zasada „dwóch kół poruszających się razem”), inaczej niż jest obecnie, gdy azjatyckie kraje zależą od Chin gospodarczo, a od USA w sferze bezpieczeństwa. Ale aby to osiągnąć, należy wyprzeć wpływy amerykańskie z obszaru Azji i Pacyfiku. Podczas gdy USA mówią o „porządku opartym o zasady”, oznaczającym wzmocnione „regionalne instytucje”, „dobre zarządzanie”, oraz „uniwersalne wartości”, takie jak „poszanowanie praw człowieka” oraz „fundamentalne wolności”; Pekin uważa, że międzynarodowe, jak również regionalne zasady, powinny być „omawiane, formułowane, i przestrzegane przez wszystkie zainteresowane kraje”, a nie „dyktowane przez jakikolwiek szczególny kraj”. Podczas gdy USA zbudowały sieć sojuszy i partnerstw, Chiny z zasady odrzucają ideę sojuszu. Najmocniej wyraził to w maju 2014 roku, w jednym z przemówień, Xi Jinping. Pekin lansuje jako podstawę współczesnej polityki zagranicznej, nie klasyczne sojusze, lecz właśnie partnerstwo (polityka huoban guanxi).

Chiny dążą do budowania alternatyw dla instytucji oraz mechanizmów, które podważą siłę USA. Póki co jednak, jedynym argumentem jest siła gospodarcza. Cały pakiet zachęt handlowych pozwala Pekinowi przeciągać na swą stronę coraz więcej krajów regionu, nawet przy utrzymywaniu przez nie formalnych więzi politycznych i militarnych z USA (jako rodzaju polisy ubezpieczeniowej na wypadek zbytnich apetytów Pekinu). Ostatnio widać to w przypadku Filipin, ale i Australia może podążyć tym śladem. Jeśli ten proces ekspansji chińskiej soft power się uda, w pewnym momencie Amerykanom pozostanie tylko siła militarna, jako środek podtrzymywania statusu supermocarstwa na Pacyfiku. Fiasko piwotu administracji Obamy ku Azji oraz zapowiedź Trumpa, że nie przystąpi do Partnerstwa Transpacyficznego, w Pekinie mogą odebrać jako możliwość osiągnięcia celu. Dominującą wielostronną organizacją handlu w Azji stanie się chińskie Regionalne Kompleksowe Partnerstwo Ekonomiczne (RCEP), zaś Azjatycki Bank Inwestycyjny Infrastruktury sprawi, że cały handel w Azji skupi się w Państwie Środka. Chiny bardzo liczą na korzyści płynące z, ogłoszonego jeszcze w 2013 roku, programu „Jeden pas, jedna droga” (OBOR), przewidującego zmasowane infrastrukturalne projekty chińskie (w tym kolej i energetyka) w Azji, Afryce, oraz Europie.

Testowanie Trumpa
Sądząc z publikacji w „The Global Times”, anglojęzycznego organu prasowego Komunistycznej Partii Chin, Pekin póki co lekceważąco podchodzi do Trumpa. Autorzy redakcyjnego wstępniaka podkreślają, że to nuworysz w wielkiej polityce, i sporo czasu upłynie zanim wystarczająco mocno uchwyci stery nawy amerykańskiego mocarstwa. Pekin liczy też na to samo, na co liczy Rosja, w przypadku sojuszników amerykańskich w NATO. Trump już wcześniej narzekał na aliantów, także tych w Azji, że za mało wydają na własną obronę. Jeśli będzie postępował zgodnie z wyborczą retoryką, będzie to oznaczało jedno: USA zareagują na wrogie akty Chin tylko wtedy, gdy zagrożą one bezpośrednio interesom amerykańskim. To chcą sprawdzić swoim zachowaniem Chińczycy.

Ostatnie działania Pekinu wskazują, że ChRL będzie kontynuowała agresywną politykę, która za czasów Obamy przynosiła rezultaty. Należy oczekiwać dalszej presji na Japonię, Tajwan, i inne kraje w basenie Morza Południowochińskiego. Od listopadowego zwycięstwa wyborczego Trumpa, Chiny znacząco zwiększyły obecność wojskową w regionie. Pod koniec listopada lotnictwo Armii Ludowo-Wyzwoleńczej wykonało prowokacyjne loty w Cieśninie Miyako, na południe od Okinawy. Kolejny taki incydent, gdy Japończycy znów musieli poderwać swoje samoloty, miał miejsce w grudniu. Obie strony oskarżyły się wzajemnie o zachowanie zagrażające życiu pilotów. Na początku stycznia alarm ogłoszono i w Japonii, i w Korei Południowej, gdy chińskie samoloty przeleciały między obu krajami i nad Morzem Japońskim. Według Tokio liczba takich lotów od 2015 roku podwoiła się. Napięcie Pekin zwiększa też w przypadku Tajwanu. Przed i po słynnej telefonicznej rozmowie Trumpa z prezydent wyspy, okrążały ją chińskie bombowce H-6K, zdolne przenosić broń atomową. To były pierwsze takie operacje chińskie w rejonie Tajwanu. Chiny pokazują Ameryce i jej sojusznikom siłę, nie tylko w powietrzu. Na początku stycznia wysłano jedyny lotniskowiec „Liaoning”, na otwarte wody Pacyfiku oraz do Cieśniny Tajwańskiej. Rejs po cieśninie miał miejsce w czasie, gdy prezydent Tsai Ing-wen podróżowała po Ameryce Środkowej, a w „The Global Times” pojawił się artykuł wstępny, mówiący o zwiększeniu potencjału morskiego ChRL.

Jednak nowe wypowiedzi rzecznika Białego Domu oraz deklaracje nowego sekretarza stanu, wskazują, że czasy bezkarnych prowokacji Chin dobiegają końca. Sugerują twardy kurs w relacjach USA z ChRL. Sean Spicer oznajmił, że jeżeli tereny, na których położone są wyspy, leżą na wodach międzynarodowych, USA będą broniły ich przed przejęciem przez jedno państwo. Komentarz odnosił się do wypowiedzi Rexa Tillersona, w czasie przesłuchania przed senacką komisją. „Będziemy musieli wysłać Chinom jasny sygnał, że po pierwsze budowa wysp skończy się, a po drugie, że nie będzie pozwolenia na ich dostęp do wysp” – oznajmił nowy sekretarz stanu. To by oznaczało, że pierwsze twarde „nie” USA wobec ekspansji chińskiej, oprze się na lipcowym wyroku Trybunału Arbitrażowego w Hadze, w sprawie roszczeń Pekinu do terytorium wyznaczonego przez tzw. linię dziewięciu kresek, obejmującego niemal cały obszar Morza Południowochińskiego. Rozpatrując pozew Filipin, trybunał uznał, że Chiny nie mają historycznych praw do surowców na spornym obszarze. Pekin ignoruje wyrok.

Strategia Chin na Morzu Południowochińskim skupia się na rozwijaniu cywilnej obecności na spornych wyspach. Po etapie „militaryzacji” tego regionu, przyszedł czas na jego „cywilizację”. To zresztą element ogólnokrajowej strategii integrowania możliwości militarnych oraz cywilnych. Ważnym krokiem w procesie legitymizacji prawnego statusu wysp w ramach państwa, było nadanie w lipcu 2012 roku Sanshy, statusu miasta prowincjonalnego w prowincji Hainan. Sansha ma mieć jurysdykcję nad Wyspami Paracelskimi, Spratly, a także innymi spornymi wyspami. Centrum administracyjnym i wojskowym Chin w regionie stała się Wyspa Leśna (Yongxing), w archipelagu Paraceli. Celem Pekinu jest przekształcenie niektórych wysp w ośrodki turystyczne dla Chińczyków. Pod koniec grudnia odbył się pierwszy turystyczny rejs czterodniowy, z miasta Sanya w prowincji Hainan do trzech wysp i raf na Morzu Południowochińskim. Wyspy podlegające władzom w Sansha mają się docelowo stać „chińskimi Malediwami”, ze wszystkimi takimi samymi atrakcjami. Turyści, jak też zachęcani atrakcyjnymi warunkami życia na wyspach, osadnicy chińscy, mają się stać „cywilną tarczą” ChRL na Morzu Południowochińskim.

Jak powstrzymać Smoka
Czy Amerykanie zdecydują się przekuć słowa w czyny i ograniczą dostęp do chińskich wysp? Trump już krytykował ChRL za budowę „ogromnej fortecy” na Morzu Południowochińskim, jak również za politykę gospodarczą. Na początku grudnia ub.r., szef chińskiego MSZ, Wang Yi, ostrzegł, że w ewentualnym konflikcie Chin z USA nie będzie zwycięzcy. To było zaraz po rozmowie Trumpa z prezydent Tajwanu i groźbą nałożenia finansowych obciążeń na import z Państwa Środka. W retoryce Trumpa Pekinowi chyba najmniej podobają się protekcjonistyczne tony odnośnie handlu. Bo na ekonomicznej globalizacji właśnie Chiny najbardziej zyskują, kosztem USA. Tuż przed objęciem urzędu przez Trumpa, globalizacji bronił gorąco w Davos prezydent Xi. Nowy szef dyplomacji Rex Tillerson, wyraźnie zajął twarde stanowisko wobec Chin, krytykując je ostro za handlowe praktyki, działania na Morzu Południowochińskim, niechęć do wpłynięcia na Koreę Północną. Trump wie, że to USA stoją na lepszej pozycji niż Chiny w razie wojny handlowej. Amerykanie są mniej zależni od handlu, niż ChRL (handel zagraniczny odpowiada 28 proc. PKB USA i 41 proc. PKB Chin). Chiny sprzedają dużo więcej na rynek amerykański, niż USA na chiński (w 2015 roku 483 mld dolarów wobec 116 mld dolarów). Gospodarka amerykańska ma się dziś najlepiej od 2008 roku, podczas gdy chińska przeżywa kłopoty.

Trump przejmuje po poprzedniku bardzo trudną sytuację w Azji. Waszyngton nie ma w tej chwili możliwości zatrzymania ekspansji Chin na Morzu Południowochińskim. Dopiero może zacząć wypracowywać nową strategię powstrzymywania, starając się wiarygodnie uświadomić Pekinowi, że za kolejne agresywne działania ten będzie musiał zapłacić cenę. Dotychczas Chińczycy byli bardzo sprytni, działali tak, by zyskiwać kolejne pozycje, ale zarazem nie przekraczając cienkiej linii, za którą jest wojna. W ten sposób Państwo Środka wywołuje destabilizację regionu, nie alarmując jednak mediów amerykańskich do tego stopnia, by chińską ekspansję na Pacyfiku stawiać w jednym z rzędzie z takimi zagrożeniami, jak wojna z Państwem Islamskim, czy nawet rosyjska agresja na Ukrainę. Małymi krokami Chiny budują swój potencjał A2/AD (strategia anti-access/area denial) mający ostatecznie uniemożliwić Amerykanom w przyszłości interwencję. Nie chodzi tylko o Morze Południowochińskie i Mieliznę Scarborough. Przejawem takiej polityki było chociażby utworzenie Strefy Identyfikacji Obrony Powietrznej na Morzu Wschodniochińskim. Jednocześnie Pekin agresywnie zachowuje się wobec amerykańskich okrętów oraz samolotów zwiadowczych.

Historyczne doświadczenia jasno pokazują, jak Amerykanie powinni reagować na chińskie próby zdominowania Azji. Najlepszą metodą byłoby powtórzenie polityki powstrzymywania, która okazał się skuteczna w przypadku zimnej wojny z ZSRR. Dyplomacja Trumpa powinna więc skupić się na budowie bloku państw zagrożonych chińską ekspansją (Singapur, Indie, Japonia, Korea Płd., Wietnam), na wzór tego antysowieckiego w Europie. Waszyngton powinien w końcu sprzedać Tajwanowi myśliwce F-16 C/D, o które ten zabiega od lat. Należy też wziąć pod uwagę współpracę z wyspiarzami w budowie ich programu okrętów podwodnych, a może nawet postraszyć Pekin sprzedażą Tajwanowi F-35.

Autor jest dziennikarzem i publicystą, byłym funkcjonariuszem wywiadu, ekspertem ds. Wschodu, byłych państw Związku Radzieckiego oraz Azji i Pacyfiku.

Dodaj komentarz