Fot: pixabay.com
„Co z tego, że mamy rację, skoro nie potrafimy zbudować koalicji?” – to chyba najbardziej pasujące powiedzonko do polskiej polityki zagranicznej, od odrodzenia po współczesność.
Położenie geograficzne, złośliwość losu, zdrady sojuszników – to mniej lub bardziej obiektywne przyczyny większości porażek Polski na arenie międzynarodowej, jakie miały miejsce na przestrzeni ostatnich kilkuset lat. A co z kondycją tych, którzy odpowiadają za jej prowadzenie? O niej mówimy przeważnie tylko na okoliczność wpadek ministrów. Tymczasem nad ich formą warto by popracować, korzystając z innowacyjnych rozwiązań.
Jerzy Mosoń – Nie potrafiliśmy maksymalizować korzyści politycznych, nawet po takich zwycięstwach jak pod Wiedniem w 1683 roku, czy po Bitwie Warszawskiej w 1920 r. Nie dostaliśmy ani feniga reparacji za II wojnę światową. Przegraliśmy nawet walkę o korzenie chrześcijańskie w preambule europejskiej Konstytucji, choć ta ostatecznie nie weszła w życie. A przecież gra dyplomatyczna jest jak bitwa. Bez prochu i śmierci, ale bitwa, a w niej sprawdzamy się przyzwoicie. Jedyne, co bardziej niż dyplomacja przypomina walkę na „polu chwały”, to sport, gdzie przecież również radzimy sobie całkiem nieźle.
A, gdyby tak sport wykorzystać dla podniesienia wartości dyplomatycznej? Nie bylibyśmy pierwsi, ale być może udałoby się odkryć w tej przestrzeni coś nowego.
Pierwsza liga to nie ekstraklasa
Nigdy nie mieliśmy w polityce zagranicznej strategów pokroju Talleyranda, Stresemanna, Schumana, czy Churchilla. Niezłym promotorem polskich spraw był Ignacy Jan Paderewski. Podobno także nasz pierwszy ambasador Jan Dantyszek (od miasta Gdańsk skąd pochodził, bo naprawdę nazywał się Johann(es) von Hoefen). Uznanie należy się również Krzysztofowi Skubiszewskiemu, który przygotował nowej Polsce „autostradę” do NATO, i co nie mniej ważne, zakończył spór graniczny z Niemcami. Szkoda tylko, że nie podjął tematu reparacji wojennych. No to tyle. Trochę na siłę można by wskazać jeszcze uwielbianego przez zagranicę Bronisława Geremka czy Romana Dmowskiego – tego drugiego raczej z pierwszych lat działalności, bo po chorobie płuc w 1920 r., stracił nieco wyczucie. Inny, przedwojenny minister spraw zagranicznych Stanisław Patek, pewnie nigdy nie doczeka się ostatecznej oceny na plus czy na minus.
Warto podkreślić, że mimo wielu zasług, żaden z dyplomatów służących Polsce nie odegrał wielkiej roli na poziomie międzynarodowym, roli pozwalającej znacząco zmienić pozycję naszego kraju. Francji i Wielkiej Brytanii udawało się to wielokrotnie.
Lepiej mieć w głowie, ale…
A przecież do służby dyplomatycznej trafiały i trafiają osoby raczej dobrze przygotowane merytorycznie. Po przestudiowaniu stosunków międzynarodowych, matematycy o możliwościach humanistów, językoznawcy, retorzy. Dlaczego zatem brakuje u nas wirtuozów? Być może, paradoksalnie problem tkwi nie tyle w głowie, co w… nogach. Przy czym, dotyczy to przede wszystkich drugiej linii dyplomacji. Bez niej nawet najlepsi frontowi gracze sobie nie poradzą. Od osób z zaplecza wymaga się świeżości spojrzenia, myślenia analitycznego, i jednocześnie syntetycznego – koniecznych by budować skuteczne strategie. Do tego służy zachowanie równowagi między umysłem a ciałem. Frontmani, tacy jak wymieniony Churchill, mogą mieć nawet kilkadziesiąt kilo nadwagi, a sport mieć w głębokim poważaniu. Wystarczy, że będą mieć mądrość wspomnianego Anglika, który mawiał: „Dyplomata to człowiek, który dwukrotnie się zastanowi, zanim nic nie powie.” No, a resztę winni załatwić analitycy, przygotować tych, którzy są na afiszu. No chyba, że ci z pierwszej flanki są oporni.
Alkohol i faux pas
Niestety historia pokazuje, że polscy ministrowie z pierwszej linii frontu, nie zawsze potrafią zastosować się do rady Churchilla. Radosław Sikorski, po wyborczej wygranej Baracka Obamy, opowiedział rasistowski dowcip sugerujący kanibalizm dziadka nowowybranego prezydenta USA. A to tylko jedno z wielu faux pas polityka, który niegdyś, jak w piłce nożnej Wojciech Kowalczyk, był wielką nadzieją polskiej dyplomacji. Dość powiedzieć, że o ile popularny „Kowal” przesadzał z chmielowym trunkiem, to ministra pogrążyło ostatecznie plotkowanie przy drogim winie, a nie skłonności to „sucharów”. Nie ma co jednak zrzucać wszystkich porażek na alkohol, wszak Jan Dantyszek, ambasador króla Zygmunta Starego, miał opinie pijaka, co nie przeszkadzało mu pełnić misję wzorowo. Tym bardziej, że aktualny minister, Witold Waszczykowski, również zaliczył pewną wpadkę, przejęzyczając się, w dodatku chyba zupełnie na trzeźwo, i tak oto media przypięły mu łatkę twórcy państwa widmo: San Escobar. Przykłady błędów czynionych ad hoc można by mnożyć. Te strategiczne kosztują jednak znacznie więcej niż zwykłe lapsusy, i najczęściej odpowiadają za nie całe sztaby ludzi. Polskiej szkole dyplomacji z pewnością brakuje wiele, niemniej aspekt sportu jest czymś, co analitycy często pomijają, i właśnie dlatego warto poświęcić temu zagadnieniu więcej czasu.
Nie tylko ratio
Stereotyp w postrzeganiu dyplomaty nakazuje poszukiwać w kandydacie na przywódcę państwa, ministra spraw zagranicznych, czy ambasadora, kompetencji intelektualnych, osobowościowych, rzadziej fizycznych. To samo tyczy się zaplecza. W pierwszej kolejności pożądane są: zdolności językowe, umiejętności logicznego, a jednocześnie nieszablonowego myślenia, znajomości historii oraz aktualności. Konieczna jest także kindersztuba. Gdy dochodzimy do aspektu fizycznego, to skupiamy się na wyglądzie, rzadziej na zamiłowaniu do uprawiania sportu czy zainteresowań z zakresu szeroko pojętej kultury fizycznej. A jeśli już, to od razu uruchamia się kolejny stereotyp dotyczący dyscyplin elitarnych tj. golf, tenis, polo. To może być błąd, bo charakter wielu innych rodzajów sportu, w tym tych najbardziej popularnych mógłby się okazać bardzo przydatny, zarówno w budowie strategii polityki zagranicznej jak i w codziennych negocjacjach. Nie oznacza to, że golf czy polo niczego nie uczą, ale w porównaniu z bardziej plebejskimi rozruwkami, okazują się słabsze.
Sport, szczególnie ten masowy, może już sam w sobie okazać się użyteczny, choćby w nawiązywaniu relacji. Co więcej, nie zawsze istnieje konieczność tego, aby sami dyplomaci go uprawiali – wystarczy, że będą potrafili go umiejętnie wykorzystać. Że ktoś podsunie im rozwiązanie.
Dyplomacja pingpongowa
Na początku lat 70. XX wieku., po mistrzostwach świata w tenisie stołowym w Japonii, władze chińskie zaprosiły do siebie na rozegranie meczu amerykańskich tenisistów. Była to okazja do pierwszej wizyty Amerykanów w tym kraju, od czasu dojścia do władzy Mao Tse Tunga w 1949 roku. Jankesi zrozumieli kontekst kulturowy, sportu, i przyjęli zaproszenie. Potem poszło już jak z płatka. Tenis stołowy, będący narodowym sportem Chin, okazał się znakomitym pretekstem, i pomostem, łączącym dwie skrajne koncepcje budowania gospodarki i systemu politycznego. Parę lat później, bo w 1979 roku, Chinczycy mieli już tak dobre relacje z USA, że ich przywódca Deng Xiaoping otrzymał zgodę (w zasadzie tylko uprzedził) od prezydenta USA Jimmiego Cartera na prewencyjną wojnę z komunistycznym Wietnamem, co z kolei pozwoliło Państwu Środka umocnić się politycznie w regionie, kosztem Związku Radzieckiego. Następnie Pekin już bez obaw otworzył się gospodarczo na świat i łącząc komunistyczną tyranię z dzikim kapitalizmem, jest od lat jednym z najszybciej rozwijających się państw. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się od piłeczki pingpongowej. Czy jednak tenis stołowy mógłby w czymkolwiek pomóc polskim dyplomatom?
Akcja = reakcja
Pomysły: relokacji muzułmańskich migrantów, ujednolicenia płac dla pracowników lokalnych i delegowanych, bądź budowa Nord Stream 2, to ataki, na które polska dyplomacja wydawała się być nieprzygotowana. Zaskoczenie zawsze wymusza rezygnację z gry strategicznej, jaką są np. szachy i przejście do dyscypliny właśnie takiej, jak tenis stołowy. Przy czym, od samego początku strona zaskoczona jest na gorszej pozycji, bo jeśli rywal ma inicjatywę, to trzeba się najpierw obronić. Nie wdając się w dywagacje czy w przypadku Polski przyczyną zaskoczenia jest brak wiadomości wywiadowczych czy nieumiejętna reakcja na nie; państwo zawsze musi podjąć wyzwanie. Tymczasem wobec żadnego z przedstawionych ataków, nie udało się, jak dotychczas, podjąć skutecznej walki, a czasu jest coraz mniej. Dla przykładu: urzędnicy unijni rozpoczęli już procedurę ukarania Polski za domniemane naruszenie prawa unijnego, w następstwie odmowy relokacji uchodźców. Z kolei prezydent Francji, Emmanuele Macrone, od kilku tygodni odwiedza, z pominięciem Warszawy i Budapesztu, europejskie stolice i negocjuje z nimi zmianę prawa unijnego w obszarze pracowników delegowanych. Kwestia Nord Stream 2 została przespana już dawno temu i gdyby nie zmiana władzy w USA, można by ją uznać za przegraną. Co da się zrobić na tym etapie? Każda z tych sytuacji zmusza nas do przyjęcia modelu pingpongowego, który dobrze wykorzystany pozwoliłby wrócić do rozgrywki szachowej, i to na lepszą pozycję. Model pingpongowy jest jednak ryzykowny – trzeba udzielić odpowiedzi nie tylko szybkiej, ale też bezbłędnej.
Kazus „uchodźców”
W tenisie stołowym obrona powinna być tak dynamiczna i zaskakująca, by stała się atakiem. Uderzenie musi być trudne do odebrania na tyle, że nawet, jeśli przeciwnik zdoła się obronić, to popełni błąd, np. odbijając wystawi piłkę rywalowi w taki sposób, że ten będzie mógł zadać cios kończący starcie. Łatwo powiedzieć…
Prześledźmy starcie pingpongowe korzystając z kazusu migrantów.
Sankcje za brak zgody na relokację migrantów, to mimo wszystko perspektywa daleka, ale w kontekście konieczności wypracowania nowej perspektywy budżetowej na lata 2021-2027, problem się podwaja. Ostatecznie, nawet jeśli Polska obroni się przed sankcjami, to i tak może stracić ogromne fundusze z tytułu nowego budżetu. Pretekstem dla pomniejszenia pieniędzy przeznaczonych dla Polski, może być Brexit, a faktycznym powodem, kara za niechęć do relokacji migrantów. Dlatego trzeba reagować błyskawicznie.
Odpowiedź informacją
Po tym jak unijni urzędnicy zaczęli głośno mówić o ekwiwalencie w wysokości 250 tys. euro, za każdego nieprzyjętego uchodźcę (wypłacanemu z kasy opornego państwa do budżetu państwa chętnego), należało przeprowadzić na Zachodzie Europy błyskawiczną kampanię informacyjną, dotyczącą przyjęcia przez Polskę, w krótkim czasie, ponad miliona Ukraińców. W kampanii informacyjnej, kierowanej do zagranicznej opinii publicznej, należałoby zastosować retorykę oraz nazewnictwo pozwalające ugruntować w świadomości odbiorców, że goście z Ukrainy, to także uchodźcy, a nie tania siła robocza. Że mamy ich już ponad milion, że potrzebujemy w związku z tym wsparcia, a nie kolejnego obciążenia, etc. Jednocześnie wykazalibyśmy, że my Polacy jesteśmy otwarci na innych, co wytrąciłoby naszym zagranicznym partnerom, fałszywy zarzut ksenofobii Polaków. Jednocześnie nie miałoby znaczenia rozróżnienie Ukraińców-uchodźców od Ukraińców-migrantów zarobkowych, bo w przypadku migracji z państw Azji i Afryki, takie precyzyjne rozróżnienie również nie występuje.
Dotarcie do opinii publicznej
Jak zareagować szybko i skutecznie, czyli zgodnie z zasadami pingpongowymi, skoro Polacy nie dysponują własnymi mediami za granicą? Jak wiadomo, sytuacja przeciwna ma miejsce, ale nie ma się co przejmować. We Francji, w Niemczech, czy w Belgii, tak jak w Polsce, funkcjonują agencje PR i domy mediowe. To one, w podobnym stopniu do agencji prasowych, kolportują przekazy. Skorzystanie z usług agencji PR, szczególnie tych mniejszych, może nawet okazać się znacznie tańsze, i co ważne w przypadku reakcji pingpongowej, szybsze niż budowa własnych mediów za granicą. Uzupełnieniem płatnych przekazów byłaby organizacja seminariów, konferencji, i briefingów. Po trzecie, należałoby dotrzeć do samych dziennikarzy, podobnie jak robią to koncerny zagraniczne działające w Polsce. Efekt murowany. Oczywiście, aby taka komunikacja była skuteczna na dłuższą metę i użyteczna w przyszłości, należy stworzyć rezydenturę tudzież siatki informacyjno-biznesowe, ale zważywszy na liczną, polską emigrację zarobkową, udałoby się to zorganizować w krótkim czasie. Najważniejsze by przekaz był zauważalny, ciągły, i rozpowszechniany na wielu płaszczyznach, od przysłowiowych płatków śniadaniowych, na turystyce kończąc. Oznacza to, że uderzając trafnie raz zmusilibyśmy przeciwnika do gry na naszych warunkach i to z wykorzystaniem jego poprzedniego zagrania – czysty tenis stołowy…
Od ping ponga do igrzysk
Dobrze przeprowadzona kampania byłaby też początkiem dla stworzenia długofalowej polityki informacyjnej, ukierunkowanej do społeczeństw zachodnich. Długoterminowo zmieniłaby postrzeganie Polaków za granicą. Finalnie, w tej konkretnej sprawie, wpłynęłaby na unijnych urzędników uzależnionych przecież od reżimu wyborczego. Jednym słowem, politycy unijni nie mogliby stać się poprzez swe decyzje, względem Polski, niesprawiedliwi w oczach międzynarodowej opinii publicznej. Od niej zależy bowiem ich pozycja społeczna oraz sytuacja finansowa, przynajmniej do czasu opuszczenia stanowisk urzędniczych. Zresztą, jak twierdzą badacze Michael Kunczik i Astrid Zipfel: „We współczesnym pluralistycznym społeczeństwie wzajemne oddziaływanie polityki i opinii publicznej można ująć tak, że na poczynania polityków wpływ ma, nie tyle istniejąca opinia publiczna, ile obawa przed jej możliwymi relacjami.”
Po tak przeprowadzonym ataku w obronie własnej moglibyśmy sobie nawet wybrać kolejną dyscyplinę, w której rywalizowalibyśmy o osiągnięcie kolejnych celów (goals), by w końcu mówić o zwycięstwie (win) na igrzyskach, czyli względnie trwałej zmianie pozycji Polski w układzie międzynarodowym. Bez wątpienia, wyższym stopniem wtajemniczenia od wykorzystania tenisa stołowego w grze międzynarodowej, byłaby specyfika gier zespołowych, pozwalających tworzyć skuteczne koalicje – tu potrzebowalibyśmy jednak wsparcia nie tylko w ramach „Trójmorza”, słabszych od nas partnerów, ale również czołowych graczy – w zależności od dyscypliny i potrzeb: raz Niemców, raz Francuzów, innym razem USA.
Wbrew bowiem temu, co może myśleć świat elit o popularnych grach zespołowych, to wymagają one wprawy, a nawet maestrii. Aby je zrozumieć, aby móc skorzystać z ich specyfiki, trzeba jednak zacząć je uprawiać. Na początku, aby uniknąć zadyszki, warto zacząć od tenisa stołowego, jak zrobili to mistrzowie w politycznych szachach – Chińczycy.
Autor jest ekspertem ds. polityki zagranicznej, dyplomacji, oraz geopolityki. Publikuje w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador” oraz czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, był stałym komentatorem „Gazety Finansowej” oraz magazynu „Home&Market, wcześniej pracował w „Rzeczypospolitej”. Jest także reżyserem i producentem filmów.