Historia wojen polsko-rosyjskich sięga Średniowiecza. Ze względu na długoletnie, trudne relacje ze wschodnim sąsiadem, Polacy to najlepsi eksperci od Rosji, choć Zachód, dla którego polityka Moskwy bywa równie kłopotliwa, jak dla Warszawy, nigdy w wystarczającym stopniu nie chciał korzystać z tej wiedzy. Dlaczego? Czy niechęć zachodniej dyplomacji wobec polskiego pośrednictwa w stosunkach z Moskwą, może mieć obiektywne przesłanki?
Jerzy Mosoń: Twierdzenie, że za fatalne kontakty polsko-rosyjskie odpowiada tylko jedna ze stron sporu jest fałszywe, jakkolwiek trzeba mieć na uwadze umiar w ocenie krzywd i win obydwu krajów. Z kolei, przyznanie się do tego przez stronę polską stanowiłoby zbyt duże ryzyko dla strategii dyplomatycznej Warszawy w relacjach z Europą Zachodnią oraz Waszyngtonem. Kłopot w tym, że zachodni politycy mają świadomość złożoności relacji polsko-rosyjskich, więc poczytują postawę Polski, która przedstawia się jako historyczna ofiara „Niedźwiedzia ze Wschodu”, jako słabość. Może, gdyby Polacy byli Żydami, to udałoby się przekonać Świat do holocaustu narodu polskiego z rąk rosyjskich, ale to niemożliwe, więc czas przemyśleć nowe podejście, biorąc pod uwagę obecny stan izolacji polskiej myśli dyplomatycznej oraz pewne historyczne prawdy.
Polska ekspansywna
Najpierw trochę historii. Gdy Rzeczpospolita była już nieźle zorganizowanym państwem to ludy, które dziś określamy Rosją, były, mówiąc oględnie, w fazie dość wczesnego rozwoju.
Już wtedy, tj. za czasów Mieszka I, toczyła się rywalizacja z Rusinami o ziemie ważne z punktu widzenia relacji handlowych, w szczególności dla transkontynentalnego szlaku z Europy zachodniej na Bliski Wschód, który prowadził z Andaluzji poprzez Francję, Niemcy, czeską Pragę, Bramę Morawską, Kraków oraz Bramę Przemyską do Morza Czarnego i Kijowa, a nawet dalej, na Bliski i Daleki Wschód. Dopiero jednak w okresie Kazimierza Wielkiego, wschodnia granica kraju zaczęła wykraczać daleko poza Bug. Jeszcze przed zawarciem unii polsko-litewskiej, Kazimierz Wielki dał początek ekspansji Polski w kierunku wschodnim, zajmując Grody Czerwieńskie. Zakończył tym samym kilkuwiekowe zmagania z władcami Rusi Kijowskiej, a następnie Halicko-Włodzimierskiej. Od tej pory Polska miała na Wschodzie wielkiego wroga. Ta niechęć została pogłębiona wydarzeniami z początku XVII wieku, kiedy to 29 października 1611 roku, zdetronizowany przez Polaków car Wasyl IV złożył hołd królowi Zygmuntowi III Wazie.
Warto pamiętać o tym, że Rosjanom tak bardzo doskwierała polska okupacja, że w dniu 4 listopada (święto cerkiewne Matki Boskiej Kazańskiej), każdego roku, w rocznicę udanego powstania przeciw Polakom z dnia 7 listopada 1612 r. obchodzą święto narodowe, pod nazwą Dzień Jedności Narodowej.
Jak trudno podpić Rosję
W opinii ekspertów z zakresu geopolityki, Rosja jest krajem bardzo trudnym do zdobycia, m.in. ze względu na swe położenie geograficzne. Od strony zachodniej tym newralgicznym terenem dla obcych wojsk ma być Nizina Środkowoeuropejska, tak rozległa, że stworzenie sprawnie działających linii zaopatrzeniowych wydaje się niemożliwe. Tym bardziej fakt z jaką łatwością udało się wejść Polakom do Moskwy i zaprowadzić tam swoje rządy, musi budzić u Rosjan niechęć oraz strach względem swego sąsiada. Znakomity dziennikarz i ekspert w obszarze stosunków międzynarodowych, Tim Marschall, był łaskaw napomknąć w swej książce „Więźniowie geografii” o tym, że Polakom udało się przekroczyć Nizinę Europejską. Zestawił ten sukces z krótkotrwałym pobytem Szwedów, Napoleona oraz Hitlera na ziemiach rosyjskich. Gdyby jednak wykazał się większą dbałością o szczegóły musiałby przyznać, że tylko polskim wojskom udało się na kilka lat sparaliżować strategiczną część państwa ówczesnych Rosjan. Mają tego świadomość sami Rosjanie, dlatego w kolejnych wiekach, sednem polityki zagranicznej Moskwy, stała się „gra” na osłabienie swojego zachodniego sąsiada, jako jedynego państwa realnie potrafiącego zagrozić istnieniu imperium. Również w nowym milenium Moskwa nie zmieniła swej polityki względem Warszawy, prowadząc zręczną grę z Paryżem, Berlinem i Londynem, gdzie na samym końcu stratna symbolicznie bądź gospodarczo ma być Polska.
Ostatni sukces w Gruzji
W ostatnich dwudziestu latach, Polska już nie raz została upokorzona poprzez odrzucenie jej pośrednictwa w rozwiązaniu konfliktów, w których brała udział Rosja, a to właśnie sprawność dyplomatyczna państwa, świadczy dziś o jego realnej sile. O ile jednak w przypadku wojny rosyjsko-gruzińskiej, brawurowa szarża nieżyjącego prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, który ryzykując życie, wraz kilkoma innymi przywódcami Europy Środkowej i Wschodniej, zapobiegł rosyjskiemu „Blitzkriegowi”, a także nie pozwolił tym samym na marginalizowanie polskiej dyplomacji, to w przypadku ataku na Ukrainę, Polakom już nie udało się skutecznie zareagować. Warto przy okazji zaznaczyć, że wbrew temu, co Gruzini i Polacy sądzą o zasługach ś.p. Lecha Kaczyńskiego, w kwestii powstrzymania Rosji, to w Europie Zachodniej dominuje przeświadczenie o tym, że decydująca w wygaszeniu rosyjsko-gruzińskiego konfliktu z 2008 roku, była „umiarkowanie udana” misja prezydenta, ale nie Polski a Francji, Nicolasa Sarkozy’ego, który miał doprowadzić do końca „wojny pięciodniowej”. Umiarkowanie udana, bo dyplomacja francuska nie zapobiegła zmianom na mapie i konieczności migracji ponad 150 tysięcy Gruzinów. Tak naprawdę jednak dyplomacja francuska została rozegrana przez Kreml, ale historię piszą najsilniejsi.
Ukraińska izolacja
Lecz najważniejsze jest to, że w kolejnym konflikcie, w którym agresorem była Rosja, polska dyplomacja nie miała już zbyt wiele do powiedzenia. Niektórzy komentatorzy mogą z perspektywy czasu odczytywać, że odsunięcie Polski jako pośrednika, po ataku Rosji na Ukrainę w 2014 roku, było największą porażką polityki zagranicznej gabinetu Donalda Tuska. Problem w tym, że o polskie pośrednictwo w rozwiązaniu tego konfliktu nie zabiegał sam Kijów, a przynajmniej, nie w takim stopniu, jak czynił to prezydent Gruzji, Micheil Saakaszwili, sześć lat wcześniej. Trzeba mieć też na uwadze, histeryczne słowa ówczesnego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, wypowiedziane u progu konfliktu, do ukraińskich opozycjonistów: „Jeśli nie poprzecie tego porozumienia, będziecie mieli stan wojenny, będziecie mieli wojsko, wszyscy będziecie martwi”. Słowa te zakończyły de facto dyplomatyczną rolę Polski, jako potencjalnego rozjemcy. Można zatem spekulować czy pozycja Polski od 2008 do 2014 roku spadła tak bardzo za sprawą ogólnej słabości Polski, czy jednak decydujące okazały się pojedyncze akcje polityków – jedna niebezpieczna, ale skuteczna, druga histeryczna i wyłączająca? Tego nie dowiemy się nigdy. Faktem niezaprzeczalnym jest izolowanie polskiej dyplomacji od konfliktów, w których uczestniczy Rosja. A to już niebezpieczne z punktu widzenia, nie tylko strat symbolicznych, lecz także interesów gospodarczych Polski.
Gaz i polityka
Gdyby Zachód ufał bardziej temu, co polscy eksperci wiedzą o rosyjskich zamiarach, to pewnie żadne „łapówki” nie miałyby szansy przekonać decydentów z Zachodu, że nie ma zagrożenia w związku z budową Nord Stream II – zdają się komunikować polscy politycy. W takiej sytuacji pozostaje uwierzyć, straszącym albo poprosić ich o dowody. Trudno powiedzieć, co takiego zadziało się za kadencji prezydenta Stanów Zjednoczonych, Donalda Trumpa, że administracja amerykańska uwierzyła i wprowadziła sankcje wobec firm, które chcą uczestniczyć w budowie niemiecko-rosyjskiego gazociągu. Prawdopodobnie jednak nie jest to zasługa polskich ekspertów, zajmujących się stricte Rosją, a tych, którzy na cyferkach pokazali Amerykanom, ile mogą stracić, jeśli rosyjski gaz jeszcze bardziej zaleje Europę. W końcu Amerykanie również handlują tym surowcem, a nic tak nie przekonuje do stałych argumentów emocjonalnych, jak suche wyliczenia. Kłopot w tym, że aby tego dokonać, Polska musiała złożyć obietnicę zakupu gazu na wiele lat, i o ile, w okresie prosperity gospodarczej wypełnienie zobowiązań wydawało się wykonalne, to nie wiadomo czy uda się te plany utrzymać po koronawirusie. W świecie, z nowym prezydentem USA, Joe Bidenem, który podczas kampanii prezydenckiej w nieraz dał wyraz swej słabej orientacji w geopolityce, budząc jednocześnie obawy czy polska dyplomacja na pewno postąpiła słusznie, stawiając w budowaniu sojuszów na jedną amerykańską kartę.
Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.