Motłoch

Kilka lat temu, znany dziennikarz Radia TOK FM i Polityki, Jacek Żakowski powiedział coś mniej więcej takiego: na wykonanie wyroku karnego skazani muszę teraz długo czekać, dzisiaj łatwiej dostać się na studia niż do więzienia.

Roman Mańka: Mówiąc to, Żakowski chciał wyrazić dezaprobatę dla patologii w polskim systemie sprawiedliwości (bo taki był wówczas temat popularnej rozmowy: Lis – Wołek – Władyka), jednak jego wypowiedź definiuje nie tylko fatalny stan polityki penitencjarnej w Polsce, lecz również beznadziejną kondycję szkolnictwa wyższego.

Największe oszustwo tansformacji
O absurdalności masowego kształcenia na poziomie wyższym pisałem już w 2011 roku, a więc ponad 10 lat temu, w obszernej publikacji dla Gazety Finansowej, opatrzonej tytułem: „Wyższe wykształcenie powinno być elitarne!”, natomiast w książce „Moment krytyczny”, którą wydałem w 2014 roku, określiłem stworzony po 1989 roku system edukacji na poziomie studiów wyższych jako jedno z największych oszustw transformacji. Ludzie masowo rzucili się na uczelnie wyższe, zaczęli oblegać uniwersytety oraz akademie, w celu zdobycia wysokich kwalifikacji, ale ich realnie nie otrzymali.

Doszliśmy do takiego momentu, że dziś już prawie wszyscy studiują. Właściwie każdy, kto tylko zechce, może zapisać się na dowolny kierunek i ukończyć jakiś uniwersytet czy inną wyższą szkołę; jeżeli nie uda mu się w jednym miejscu, w jednej uczelni, może swój cel zrealizować w innej.

Czy naprawdę o to nam chodzi? Czy wyższe wykształcenie powinno mieć charakter masowy? Czy wówczas, po upowszechnieniu oraz popularyzacji, nie staje się wykształceniem – w zasadzie – podstawowym?

Ilość czy jakość?
Z wyższym wykształceniem jest podobnie, jak z wysoką frekwencją, notowaną przy okazji wyborów. W obydwu przypadkach może działać zasada paradoksalna: wysoka frekwencja w wyborach wcale nie musi oznaczać mądrej świadomej decyzji zbiorowej; wręcz przeciwnie, może wskazywać na wysoki stopień populizmu w debacie piblicznej, albo ostrą, bezpardonową polaryzację; w takich warunkach zazwyczaj uaktywniają się grupy bierne, o niskim poziomie socjalizacji politycznej, a także najmniejszych zdolnościach obywatelskich, małej świadomości; uruchomił je populizm, lub emocje związane z ostrym konfliktem politycznym czy kulturowym, ale mimo wyartykułowanej aktywności fizycznej (okoliczności pójścia do wyborów), są to dalej ludzie bierni, gdyż ich świadomość jest niska, decyzje wyborcze nie są racjonalne, a emocjonalne, i często głosują (w wyniku manipulacji) przeciwko własnym interesom. Masami manipuluje się łatwiej niż pojedyńczym człowiekiem.

Podobny problem dotyka w Polsce wyższego wykształcenia. Nastawienie się na masy jest zawsze złe. W wymiarze analizy semantycznej istnieje sprzeczność pomiędzy pojęciami: wyższości, a masowości; wyższość jest antynomią masowości; coś co jest wyższe nie może być masowe (te dwie kategorie się wykluczają); wyższość to elitarność, a nie masowość, która, jak zdaje się twierdził Jose Ortega y Gasset: degeneruje. Ilość nie musi przejść w jakość, jak chciał Marks i marksiści; jest wprost przeciwnie: ilość, po przekroczeniu pewnej granicy zdrowego rozsądku, radykalnie obniża jakość. Gdy zwiększymy liczbę biegaczy walczących o zwycięstwo w olimpijskim sprincie na 100 metrów o kilku kolejnych zawodników, średnia prędkości biegu pójdzie w dół; kiedy w 1998 roku (Francja), rozserzono grupę finalistów Mistrzostw Śwata w Piłce Nożnej z 24 do 32, pojawiło się mnóstwo nieciekawych meczów, stojących na niskim poziomie sportowym; to samo stało się, gdy w 2016 roku do 16. biorących wcześniej uciał w Euro uczestników, dodano kolejnych 8 zespołów., w tym przypadku również poziom wielu pojedynków (zwłaszcza w fazie grupowej) radykalnie obniżył się.

Wielkość degeneruje
Tak, jak na Mistrzostwach Świata czy Europy grają drużyny, które nigdy nie powinny się tam znaleźć; podobnie na polskie uczelnie dostają się ludzie, którzy nigdy nie powinni studiować, prezentujący żenujący poziom intelektualny i moralny. Nigdy nie zapomnę sytuacji, na którą – przypadkowo – natknąłem się ponad 14 lat temu. Okoliczności wprawiły mnie do tego stopnia w zdumienie i skonfundowanie, że do dzisiaj zapamiętałem datę. Był 14 lutego 2007 roku. Wracałem właśnie z Poznania. Na jednej stacji, jeszcze w Poznaniu, lecz już za Poznaniem Głównym, dosiadło się do mnie dwóch młodych mężczyzn. Z rozmowy wynikało, że to studenci. Wzajemnie relacjonowali sobie przebieg sesji egzaminacyjnej, która właśnie trwała. Nagle jeden pyta drugiego: co dostałeś z psychologii? Drugi odpowiedział: trzy, bo nie byłem (na egzaminie); na to pierwszy odparł: mi postawił czwórkę, poszedłem na egzamin, chociaż się nic nie uczyłem. Ten dialog dobrze opisuje proces – degeneracji – który dotknął polskie szkolnictwo wyższe.

Naiwny optymizm
Często w przestrzeni publicznej słychać radość z powodu, iż tak wiele osób studiuje. Różni ludzie, w tym również autorytety, artykułują entuzjazm, że z roku na rok znacząco zwiększa się środowisko ludzi z wyższym wykształceniem, i że przybywa wykształconych członków społeczeństwa, co ma rzekomo poprawić jego kondycję intelektualną, merytoryczną i moralną, jak również, wzmocnić społeczeństwo obywatelskie.

Tyle tylko, że ten optymizm jest naiwny. Przypomnę, odwołując się jeszcze raz do przywołanej powyżej analogi, która dobrze ten przykład ilustruje, że PiS również zwyciężył w wyborach parlamentarnych (2019), w warunkach najwyższej po roku 1989 frekwencji i jednej z najwyższych, w roku 2015, jak również najwyższej frekwencji w wyborach do Europarlamentu, wziąwszy pod uwagę wszystkie elekcje europejskie, które się do tej pory odbyły. Czy dopuszczenie PiS do władzy było mądrą, świadomą, odpowiedzialną decyzją? Czy świadczyło o wysokim poziomie socjalizacji politycznej? Czy głosowanie na PiS było postawą obywatelską? Zostawiam z tym pytaniem Państwa na noc.

W każdym razie, wbrew pozorom i tego co się twierdzi, wysoka frekwencja wcale nie musi dać pozytywnych rezultatów. To jest bardzo złożona spraw, wiele pisał o tym John Stuart Mill w „O rządzie reprezentatywnym” (1861), a także jeszcze wcześniej, Thomas Hare, w „Traktacie o wyborze przedstawicieli” (1859).

Dlaczego demokracja faworyzuje ignorancję przed wiedzą? – pytał Mill w publikacji „O rządzie reprezentatywnym”.

Wpuszczenie motłochu do lokali wyborzych może doprowadzić do tragedii oraz tyranii większości (Mill, Guizot, Tocqueville). Podobnie wpuszczenie motłuchu na uczelnie: uniwersytety oraz akademie, wcale nie musi dać dobrych rezultatów. To nie jest takie proste… Jak pisał, wspomniany powyżej Jose Ortega y Gasset, w „Buncie mas”: odnowa nie przyjdzie ze strony mas, one służą autorytarnej władzy, otumanieniu oraz zniewoleniu człowieka; odnowa może przyjść tylko ze strony elit (w dobrym tego słowa znaczeniu: wartości, ambicji, głębi, unikalności). Gdy jednak wszyscy mogą uchodzić za elitę, kiedy mają ku temu subiektywne oraz formalne podstawy, trudno rozpoznać prawdziwą elitę – tą, która powina prowadzić społeczeństwo. Trawestując powiedzenie Nietzschego: tak wielu dziś pasterzy, a tak mało owiec. Gdy jednak pasterzy jest zbyt wielu, można ich pomylić z baranami… „Nie rozpozna się prawdziwego Janko Muzykanta w stu tysiącach Janko Muzykantów” – mówił filozof, prof. Bogusław Wolniewicz, który również często, w kontekście polskiego szkolnictwa wyższego oraz sytuacji na wyższych uczelniach, powoływał się na znane z fizyki prawo: „masa ciąży w dół”.

Zafałszowana redystrybucja prestiżu
Co tak naprawdę stało się w Polsce z edukacją na poziomie wyższym? Pozornie podniesiono jej poziom. Rzekomo, znacznie przybyło osób z wyższym wykształceniem. Sęk w tym, że tylko pozornie i rzekomo. W rzeczywistości, poprzez ułatwienie i rozszerzenie dostępu do wyższego wykształcenia, jego poziom i realna wartość radykalnie się obniżyły, nawet wobec tego, co miało miejsce przed 1989 rokiem w PRL-u, nie wspominając już o standardach międzynarodowych. Najlepsze polskie uczelnie plasują się dopiero w czwartej setce światowych rankingów.

Młodzi ludzie nie idą w Polsce na studia po wiedzę, a po dyplom. Nie interesuje ich efekt realny, lecz formalny (nominalny). A powinno być dokładnie odwrotnie. W konsekwencji, oszukują system i samych siebie. Pociąga to za sobą wiele negatywnych konsekwencji, spośród których wymienię tylko, z braku czasu, niektóre.

Po pierwsze, umasowienie wyższego wykształcenia powoduje zamieszanie w życiu społeczno-politycznym, subiektywny wzrost aspiracji ponad poziom realnej, obiektywnej wartości; towarzyszy temu często zjawisko deprywacji, czyli niezrealizowanych aspiracji, ambicji, mimo że obiektywnie, wziąwszy pod uwagę realne kwalifikacje i uwarunkowania, oczekiwania są zaspokajane. Na marginesie: ofiarą tego procesu padła m.in. Platforma Obywatelska, która obiektywnie podniosła poziom życia i zmniejszyła bezrobocie, lecz poniżej poziomu subiektywnych oczekiwań.

Ma to też negatywny wpływ na stratyfikację społeczną. W hierarchii społecznej oraz w ramach debaty publicznej, rośnie znaczenie osób, które nie posiadają do tego właściwych (w sensie realnym) kompetencji, jak również przyrasta prestiż ponad obiektywny stan. Przypomina mi się sytuacja przed rewolucją francuską (1789), kiedy w 1720 roku finansami we Francji zarządzał szkocki ekonomista, John Law. Doprowadził do takiego zamieszania w ramach klas społecznych (nieuzasadniona redystrybucja prestiżu), że jak pisał Monteskiusz w „Listach perskich” (1721): lokaj ważniejszy był od sułtana.

Zachwianie porządku między klasami, osłabienie politycznej pozycji arystokracji i wzmocnienie jej pozycji społecznej oraz wzrost znaczenia burżuazji, zwiększenie możliwości ekonomicznych chłopów (zakup ziemi) był jedną z głównych przyczyn niepokojów społecznych, a następnie rewolucji. Przenikliwie pisze o tym Alexis de Tocqueville w „Dawnym ustroju i rewolucji”.

Po drugie, wywołuje negatywne konsekwencje dla rynku pracy i często reprodukuje bezrobocie (oficjalne, bądź ukryte). Ktoś, kto mógłby na przykład znakomicie realizować się w profesjach technicznych, aplikuje na kierunki humanistyczne, następnie kończy prawo albo politologię i podwójnie przyczynia się do tworzenia nieracjonalnego rynku pracy: powoduje deficyty w zawodach praktyczno-technicznych oraz inflację w humanistycznych.

Po trzecie, zafałsowaniu ulegają oceny oraz prognozy o charakterze diagnostycznym czy statystycznym. Nie wiemy, jakie mamy społeczeństwo. Sami siebie oszukujemy. Dopiero głębokie badania socjologiczne pokazują realny stan.

Po czwarte, upowszechnienie wyższego wykształcenia (a w praktyce jego dewaluacja) sprzyja nepotyzmowi oraz kolesiostwu. Ktoś może w tym momencie zapytać: w jaki sposób? Bo zamula zasady konkurencji i tworzy nieprzejrzyste kryteria. One z pozoru wydają się transparentne, lecz są przejrzyste jedynie werbalnie, nominalnie, a w rzeczywistości, gdy się głębiej temu przyjrzymy, zaciemniają, zafałszowują obraz.

Powodują sytuację, w której – dzięki upowszechnieniu – wyższego wykształcenia łatwiej uzasadnić fakt zatrudnienia kogoś na określonym stanowisku rzekomymi merytorycznymi kwalifikacjami, gdy w rzeczywistości za konkretną decyzją personalną stał nepotyzm albo znajomości; z drugiej strony, dużo trudniej taką sytuację zdemaskować oraz publicznie poddać krytyce. Wszyscy kandydaci posiadają przecież wyższe wykształcenie…

Spłycenie
Polskie szkolnictwo wyższe zostało dotknięte przez procesy makdonaldyzacji, które są węższym epizodem ogólnego fenomenu, jakim jest makdonaldyzacja społeczeństwa. Jest to moim zdaniem, najbardziej charakterystyczny rys współczesności, który znakomicie opisał amerykański socjolog, George Ritzer, w książce „Makdonaldyzacja społeczeństwa”, na przełomie lat 50. i 60. XX wieku.

Makdonaldyzacja, wg diagnozy Ritzera, obiwawia się kilkoma kluczowymi elementami: 1) przewagą czynnika ilościowego nad jakościowym; 2) standaryzacją, czyli ujednoliceniem; 3) determinacją parametrów szybkości, prędkości nad starannością;4) kwantyfikowalnością i kalkulacyjnością; 5) rutynizacją; 6) automatyzacją. W opinii Ritzera prowadzi to do odmyślenia i dehumanizacji. Oczekuje się, aby ludzie wykonywali zadania rutynowo (niczym maszyny), a nie myśleli, nie kreowali nowych pomysłów oraz inicjatyw; aby nie byli kreatywni.

Osobiście, określam makdonaldyzację za pomocą jednego słowa: spłycenie. Współczesny świat charakteryzuje się spłyceniem. Taki stan rzeczy (nadmierna rutyna, brak kreatywności, dominacja ilości nad jakością oraz zamkniętych nawyków) wychowa doskonałych konsumentów, lecz fatalnych obywateli.

Co ciekawe, Ritzer wiele pisze również o makdonaldyzacji szkolnicywa wyższego. Zwraca uwagę na jedną niezmiernie ciekawą okoliczność. (otóż) Umasowienie wyższego wykształcenia jest w interesie rządzących, a także najbogatszych grup społecznych. Łatwiej ludźmi manipulować, gdy uważają, że są mądrzy. Powstają artefakty, pozory wysokiej świadomości. Uzyskanie wykstałcenia ponad realną wartość, usypia czujność, demobilizuje.

Umasowienie prowadzi do degeneracji oraz realnego obniżenia poziomu. Wprowadza to granicę, tworzy dystans społeczny, dając przewagę osobom z bogatych rodzin, które ukończyły prestiżowe wyższe uczelnie poza granicami Polski i właśnie ono stanie się awangardowym, w zderzeniu z krajowym umasowionym. (umasowienie mody – Georg Simmel)

W istocie, umasowienie wyższego wykształcenia wcale nie musi działać jako czynnik egalitarny, a wręcz przeciwnie: wykluczający

Na ten ostatni problem zwracał uwagę francuski antopolog i socjolog, Pierre Bourdieu, przy okazji prac nad przemocą symboliczną, twierdząc, że edukacja wcale nie musi być elementem egalitarnym i sprzyjającym społecznej emancypacji, gdyż utrwala istniejący stan społeczny, przedstawiając go jako naturalny.

Gdy się głębiej nad tym zastanowimy, to tak często jest.

Z całą pewnością edukacja pomoże społeczeństwu i jest jednym z największych czynników rozwoju, wzrostu ale nie każda edukacja i nie rzucana na oślep.

 

Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.

 

Polski naród na drodze do wyginięcia?


Liczby zgonów i narodzin w 2020 r. w Polsce są alarmujące. Czy pandemia koronawirusa wyniszczająca polskie społeczeństwo utrwali polski kurs do wyginięcia? Czas na zdecydowane działania.

Jerzy Mosoń: Według danych z Rejestru Stanu Cywilnego, w 2020 r. w Polsce zmarło niemal 480 tys. osób. W tym samym okresie na świat przyszło ok. 360 tys. dzieci. Liczba zgonów jest o blisko 70 tys. większa niż w 2019 r., a liczba narodzin mniejsza o ok. 15 tys. Dane dotyczące emigracji także mogą budzić niepokój – więcej niż co dziesiąty Polak, który urodził się w Ojczyźnie żyje obecnie na emigracji. Czy negatywne procesy możemy jeszcze powstrzymać?

Żyjemy krócej niż inni
Złe wskaźniki demograficzne Polski nie są nowością. Już w latach 90. wielu ekspertów głowiło się nad tym, jak poprawić dzietność Polaków. Kłopot w tym, że oprócz niskiego poziomu narodzin palącym problemem była również stosunkowo krótka średnia długość życia Polaków względem średniej europejskiej. Pomimo wzrostu zamożności Polaków, a co za tym idzie poprawie poziomu służby zdrowia do dziś nie osiągnęliśmy w tym obszarze średniej unijnej. Według danych Eurostatu do 2019 r., polscy mężczyźni żyją prawie cztery i pół roku krócej niż wynosi pod tym względem średnia unijna. W przypadku kobiet to niecałe dwa lata krócej.

Odchodzi starsze pokolenie
Raczej nie ma szans na to by statystyki dotyczące długości życia uległy szybkiej poprawie. Podczas trwającej już niemal rok pandemii koronawirusa, w jej bezpośrednim następstwie zmarło w Polsce ponad 37 tys. osób. Prawdopodobnie przeważająca część z nich to seniorzy. Prawdopodobnie – bo po pierwszych paru miesiącach publikowania szczegółowych statystyk dotyczących ofiar patogenu Ministerstwo Zdrowia zrezygnowało z podawania wieku i płci zmarłych. Zważywszy jednak na informacje z początkowego okresu trwania pandemii, nawet 90 proc. wszystkich zgonów może dotyczyć osób powyżej 65 roku życia. Co więcej, wnioskując z danych publikowanych przez analityków Coronavirus – Monitor Instytutu Roberta Kocha, w ramach bloga: Corona-Zahlen: Karte zeigt aktuelle Fälle in Deutschland und der Welt (morgenpost.de), Polska jest w czołówce państw, które procentowo straciły dotychczas najwięcej obywateli.

Zgony towarzyszące
Niestety, trudno obecnie oszacować także liczbę zgonów będących następstwem wstrzymania leczenia ciężko chorych z powodu obawy przed możliwością zarażenia się koronawirusem. Należy się jednak spodziewać, że w najbliższych latach takie pośrednie skutki pandemii będą widoczne także i w tych statystykach. To jednak nie koniec złych prognoz. Kryzys demograficzny może bowiem pogłębić się również wskutek ubożenia społeczeństwa, którego część za sprawą wprowadzanych od kilkunastu miesięcy lockdownów zdaje się już teraz być na granicy egzystencji. Dowodem na to jak poważna jest sytuacją są pojawiające się co raz częściej manifestacje oraz lokalne bunty przedsiębiorców. Warto w tym miejscu podkreślić, że naturalną konsekwencją ubożenia społeczeństwa jest między innymi słabsza dostępność do służby zdrowia, a co za tym idzie wzrost śmiertelności.

Znów wzrost samobójstw?
Choć od kryzysu finansowego z lat 2008-2013, minęło już trochę czasu, to statystycy mają zapewne w pamięci jedną z wielu jego upiornych konsekwencji, tj. znaczny wzrost liczby samobójstw. Według danych zebranych przez naukowców z uniwersytetów w Oxfordzie, Bristolu oraz w Hongkongu, a następnie opublikowanych przez periodyk „British Medical Journal”, tylko w 2009 r. odnotowano o ponad 5 tysięcy więcej samobójstw w Europie i w Ameryce niż w latach poprzednich. I choć bez wątpienia kryzys finansowy był dla wielu ludzi wielkim przeżyciem: odbierał fortuny i doprowadzał do bezdomności tysiące osób to trudno go porównywać z obecnym, kiedy to oprócz problemów natury gospodarczej, od wielu miesięcy ludność poddawana jest izolacji i żyje w nieustannym strachu o siebie i bliskich. Uwaga! Pomimo to, w Polsce nie powstał jeszcze żaden społeczny program wsparcia psychologicznego dla osób dotkniętych przez pandemię. A to już ostatni dzwonek by reagować.

Konsumpcjonizm pokonał rodzinę
Polskie problemy z przyrostem naturalnym miały się skończyć wraz ze wzrostem dobrobytu spowodowanym zmianą systemu polityczno-gospodarczego w 1989 r. Przejście z gospodarki planowej na rynkową nie poprawiło jednak sytuacji demograficznej Polski. Kolejne nadzieje na wzrost liczby mieszkańców Polski budziła akcesja unijna z 2004 r. Zamiast jednak zwiększać zasoby ludności Polska oddała najbardziej przedsiębiorczych rodaków bogatszym krajom Europy Zachodniej, i znów było nas mniej, zamiast więcej. Ci, którzy zostali od lat targani są z jednej strony lękiem o przetrwanie spowodowanym niskim poziomem pewności pracy, a z drugiej strony – pokusą konsumpcjonizmu. Jeden i drugi czynnik jest niezwykle skuteczny w zniechęcaniu do posiadania dzieci. Jak widać, nie pomogło nawet „500+”, które z planowanego programu prorodzinnego stało się szybko tylko programem wyrównywania szans.

Hej, hej Polonio!
Prawdopodobnie nie spełni się również kolejne oczekiwanie: powrót do kraju Polonii rozsianej po całym świecie. Na repatriantów z Kazachstanu i innych byłych państw ZSRR raczej szybko nie znajdą się środki, a dziesięciomilionowa diaspora Polaków w USA zdążyła się już wtopić w amerykańskie społeczeństwo. Być może część rodaków wróci z Wysp, gdy okaże się, że po brexicie nie mają tam czego szukać.

Ale nawet, gdyby wróciła cała polska emigracja to bez rewolucji w polityce prorodzinnej wyludnienie kraju będzie tylko kwestią czasu. Rewolucji w rozumieniu stworzenia systemu zachęt do zakładania rodzin i trwania w nich. Rewolucji wyrażonej poprzez tworzenie stabilnego prawa chroniącego pracownika przed nieuczciwym pracodawcą. Rewolucji także w służbie zdrowia, która zmienia się zbyt wolno wobec wyzwań, z jakimi mamy do czynienia i będziemy mieć w kolejnych dekadach.

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.