Wielu komentatorów porównuje obecną sytuację polityczną w Polsce do okresu rządów AWS-u z przełomu pierwszego i drugiego tysiąclecia. Jednak to nie jest w stu procentach trafna analogia. Istnieje jedna istotna osobliwość, która powoduje różnicę: (otóż) AWS miał z kim przegrać, istniała bardzo silna, jak na polskie warunki, opozycja, w postaci jednej, zwartej formacji SLD. Czy PiS ma w tej chwili z kim przegrać (?), trzeba by się długo zastanawiać
Roman Mańka: W przestrzeni publicznej krążą od dłuższego czasu dwa warianty rozwoju sytuacji politycznej w Polsce. Scenariusz pierwszy mówi, że pod wpływem walki o władzę, konfliktów interesów oraz wewnętrznych gier i działania sił odśrodkowych, „Zjednoczona Prawica” nie wytrzyma ciśnienia i się rozpadnie; w ten sposób nie dotrwa do kalendarzowego terminu wyborów parlamentarnych, co będzie oznaczało przyspieszoną elekcję.
Fałszywa analogia AWS
Drugi, alternatywny scenariusz, zakłada zupełnie co innego: jeżeli obóz aktualnie sprawujący władzę (PiS) położy rękę na pomocy finansowej z Unii Europejskiej, czyli Funduszu Odbudowy, to zacznie rozdawać wyborcom pieniądze, uruchamiać różnego rodzaju transfery socjalne i przed terminem kalendarzowych wyborów w 2023 roku, odbuduje swoją polityczną pozycję.
Obydwie wersje rozwoju sytuacji politycznej w Polsce nie wykluczają się, są spójne, a nawet zachodzi między nimi korespondencyjność, w tym sensie, że jeśli „Zjednoczona Prawica” nie rozpadnie się w rezultacie destruktywnych procesów wewnętrznych, będzie miała duże szanse zwyciężyć w kolejnych wyborach parlamentarnych. Kryzys dla PiS może najprędzej przyjść z wewnątrz, ugrupowanie, którego liderem jest Jarosław Kaczyński, przegra jeżeli nie zapanuje nad samym sobą, ale gdy uda mu się przezwyciężyć problemy wewnętrzne oraz wyjść z impasu, może na nowo stać się istotnym graczem politycznym i jednym z głównych faworytów do wygrania kolejnych wyborów.
Sytuacja w porównaniu z okresem, kiedy władzę sprawował AWS, również targany konfliktami, jest podobna, lecz jednocześnie inna. Czynnikiem, który przypomina ówczesne czasy, są specyfikacje wewnętrzne: AWS posiadał jeszcze bardziej skomplikowaną, heterogeniczną wewnętrzną strukturę niż „Zjednoczona Prawica”. W obydwu przypadkach występował podmiot dominujący (NSZZ „Solidarność i PiS) oraz pomniejsze partie polityczne. Jednak stronnictwa funkcjonujące w ramach AWS-u miały dłuższą polityczną tradycję, zaś sama solidarnościowa formacja była dużo bardziej rozwarstwiona i zdecentralizowana. W „Zjednoczonej Prawicy” istnieje PiS i właściwe partie pozorne niedysponujące żadną strukturalną siłą. Sytuacja w Zjednoczonej Prawicy jest dużo bardziej czytelna.
Kolejna subtelność, to kontrast liderów. Przewodniczący AWS, Marian Krzaklewski, był typem antylidera, jego autorytet szybko został zdefraudowany. W przypadku Jarosława Kaczyńskiego, co by o nim nie powiedzieć, mamy do czynienia z przywództwem charyzmatycznym; możemy co najwyżej mówić o osłabieniu, lecz na pewno nie o całkowitej utracie autorytetu.
Destrukcja systemu partyjnego
To co jednak w największym stopniu różni sytuację obecną z tą sprzed dokładnie 20 lat, to to co dzieje się na zewnątrz formacji rządzącej. Jeżeli istnieje coś, co Platon nazwałby eidos, a więc istotą rzeczy, to znajduje się właśnie tu: na zewnątrz „Zjednoczonej Prawicy”. Nie chodzi tylko o okoliczność, że opozycja jest nieporównywalnie słabsza niż ta występująca wobec AWS w 2001 roku, albo, że jest po prostu słaba, nie posiada dobrych przywódców, atrakcyjnych, polityków, wizji, dobrego programu, ani pomysłów. Problem jest dużo głębszy i poważniejszy niżby się komukolwiek wydawało: wiąże się on z tym, że po prostu w Polsce „zawalił się” system partyjny. On był zawsze słaby, w porównaniu z Hiszpanią czy Niemcami, gdzie ugrupowania polityczne liczą po 800 czy 700 tys. członków, polska struktura partyjna wyglądała wyjątkowo słabo, jednak w drugiej dekadzie XXI wieku regres ten (i tak potężny) jeszcze bardziej się pogłębił.
Gdzieś do roku 2005, czyli do końca rządów SLD, może trochę dłużej, najsilniejszymi w Polsce ugrupowaniami politycznymi, były formacje postkomunistyczne: SLD i PSL. One wyciągnęły zasoby strukturalne, finansowe, oraz kadrowe z czasów PRL-u. AWS stał się w najnowszej historii Polski tylko krótkim epizodem, kiedy prawica posiadała, głównie na bazie związku zawodowego NSZZ „Solidarność” jakieś struktury. Generalnie stronie wolnościowej czy demokratycznej nie udało się zbudować silnych stronnictw politycznych. Wszystkie podmioty, jakie pojawiały się w grze, począwszy od lat 90. XX wieku były słabe: UD, UW, KLD, ZCHN, PC, RDR, PSL PL, itd.
2005 rok jest przełomowy o tyle, że wówczas rozpoczęły się dwa istotne procesy socjologiczne: 1) przewartościowanie polaryzacji politycznej („przebiegunowanie”), stary podział o charakterze historycznym, doorientowujący najważniejszych graczy do powojennej historii Polski,
a więc okresu 45-lecia PRL, został zastąpiony nowym – kulturowym; 2) na ten proces nałożył się proces drugi, można powiedzieć równoległy i z nim korespondujący: zmiany pokoleniowe. W miejsce polaryzacji „postkomuna – solidarność”, ukształtował się nowy podział: PO – PiS.
Jednak w czasie swoich rządów PO nie rozbudowała struktur politycznych
i nie wzmocniła partii w terenie. Bywały sytuacje, że w trakcie wyborów samorządowych, Platforma nie była w stanie wystawić nawet list do rad powiatów, o radach mniejszych miast czy gmin, już nie wspominając. Nawet, jeśli ludzie przystępowali do PO, to z powodów merkantylnych a nie ideowych. Funkcjonował mechanizm scalania koniunkturalnego, a nie aksjologicznego. Świadczy o tym kilka wydarzeń: prawybory prezydenckie w 2010 roku, w których udziału nie wzięło nawet 50 proc. członków, tymczasem można było głosować w sposób elektroniczny (wystarczyło podejść do komputera); identyczna sytuacja miała miejsce trzy lata później, podczas wyborów wewnętrznych lidera PO: również ponad połowa członków nie wzięła udziału w wyborach.
Kryzys upartyjnienia w Polsce oraz upadek systemu partyjnego, dużo lepiej przetrwał PiS, bo postawił na członków ideowych, a także na tak zwany „żelazny” elektorat. Ponadto zbudował (małe bo małe), ale jednak jakieś namiastki struktur w terenie.
Właśnie ten element, plus oczywiście ogromne pieniądze płynące z budżetu państwa oraz ze spółek skarbu państwa, daje PiS-owi przewagę. Jest to efekt mobilności, działania blisko ludzi. Sam w sobie niewystarczający do osiągania sukcesów politycznych, lecz dający pewną podstawę. Miała rację nieżyjąca już Janina Paradowska, kiedy chwilę po zwycięstwie przez Andreja Dudę w wyborach prezydenckich, w 2015 roku, powiedziała na antenie Radia TOK FM coś mniej więcej takiego, że jedyną partią działającą w Polsce jest PiS. O tym samym, tylko trochę inaczej, mówił dziennikarz Wirtualnej Polski, Marcin Makowski, gdy zwracał uwagę na fakt, że w Polsce powiatowej, przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi, wisiały tylko plakaty PiS.
Pozaparlamentarny „wrzód”
Obecnie sytuacja na opozycji jest niezwykle skomplikowana i tak naprawdę na dłuższą metę może sprzyjać PiS. W rezultacie błędów „Zjednoczonej Prawicy”, być może PO albo „Lewica” rozwinęłyby skrzydła i zanotowały przyrosty w sondażach, ale ogranicza je jeden fakt: ograniczeniem jest opozycja pozaparlamentarna, zaś ściśle rzecz określając ruch Szymona Hołowni: „Polska2050”. Obecność tego podmiotu w przestrzeni politycznej, paradoksalnie, zagraża, lecz również pomaga PiS. Być może właśnie dzięki temu nie dojdzie do przyspieszonych wyborów parlamentarnych. Rosnąca pozycja Hołowni, w przestrzeni opozycji, ale co specyficzne, poza parlamentem, powoduje bowiem, że ugrupowaniom opozycyjnym (PO, „Lewicy” oraz PSL-owi), nie opłaca się wariant skrócenia kadencji Sejmu oraz, co się z tym wiąże, przyspieszonych wyborów parlamentarnych. Zarówno Platforma, jak i „Lewica” nie musiałyby się stać ich beneficjentem.
Ruch „Polska2050” posiada jeden kluczowy atut, który już w przeszłości,
w przypadku PO, AWS, „Samoobrony”, Tymińskiego, Leppera, czy Kukiza, dawał o sobie znać: (mianowicie) jest ugrupowaniem świeżym i postrzeganym jako antysystemowe czy antyestablishmentowe. W rzeczywistości Hołownia nie jest antsystemowcem, nie ma takiego charakteru, nie niesie z sobą zapowiedzi radykalnej rewolucji, lecz tak jest postrzegany.
Antysystemowość powoduje, iż osoby niezadowolone z jakości polskiej polityki, zawiedzione rządami PiS, ale rónież niską jakością działań opozycji, kierują się właśnie w jego stronę. Decyduje dystans do systemu. Hołownia, podobnie jak niegdyś Lepper czy Kukiz, definiowany jest jako podmiot najdalej, wziąwszy pod uwagę wszystkich pozostałych graczy, oddalony od systemu, i stąd ludzie lgną właśnie do niego. Widać to było nawet w czasie jesiennych protestów w sprawie aborcji oraz praw kobiet. Doszło wówczas do dużego paradoksu: manifestacjom ulicznym, a przede wszystkim poruszanym problemom, towarzyszył nastrój zdecydowanie, jednoznacznie lewicowy, zaś w badaniach preferencji politycznych nie zyskiwało PO czy „Lewica”, ale właśnie Hołownia; decydowała odległość
w stosunku do systemu oraz wizerunek antysystemowości.
To co zachwiało recepcją „Polski2050” wiąże się z nieprzemyślanymi „transferami” z innych ugrupowań politycznych, zwłaszcza z PO. Przeciąganie posłów zaburzyło, korzystny dla Hołowni, wizerunek świeżości i antysystemowości.
Ten błąd nie zmienia jednak sytuacji, że funkcjonowanie „Polski2050” poza parlamentem wpływa negatywnie na zachowania opozycji w parlamencie, utrudnia jej porozumienie, zaś przede wszystkim uniemożliwia przejście do politycznej ofensywy.
Utrata bastionu
W Sejmie krąży scenariusz powołania rządu technicznego czy taktycznego, na zasadzie „wszyscy przeciwko PiS”, z Jarosławem Gowinem jako marszałkiem Sejmu i liderem PSL, Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem jako premierem. Niektórzy eksperci twierdzą, iż byłby to wymarzony wariant rozwoju sytuacji politycznej dla PiS, gdyż cedował odpowiedzialność za trudną sytuację społeczno-gospodarczą w Polsce,
w wyniku pandemii koronawirusa, na inne ugrupowania oraz dawał szanse na zwycięstwo w kolejnych wyborach parlamentarnych.
Tymczasem byłoby dokładnie odwrotnie: ten scenariusz jest najniebezpieczniejszy dla PiS, albowiem oddaje ster rządu w ręce premiera
z PSL, co z kolei, odebrałoby inicjatywę, jak również radykalnie osłabiło dominującą pozycję PiS na wsi. Wyborcy, którzy kiedyś odsunęli się od PSL
i przeszli na stronę PiS, znów powróciliby do ludowców. Na wieś popłynąłby strumień pieniędzy z unijnej pomocy, zaś autorami tego sukcesu byliby polityce PSL. Wieś, z reguły pragmatyczna, a nie jak się błędnie uważa konserwatywna, tego rodzaju działania potrafi docenić. Już w maju 2019 roku, kilka dni po wyborach do Europarlamentu, pisałem, iż z PiS można wygrać, idąc do wyborów dwoma formacjami opozycyjnymi i jeszcze
w kampanii wyborczej, ogłaszając polityka PSL, Władysława Kosiniaka
-Kamysza, jako wspólnego kandydata na premiera. To manewr strategiczny, który miał na celu osłabienie PiS na wsi i w małych miasteczkach, i wybicia im z ręki głównego atutu: masowego poparcia mieszkańców polskiej wsi. Niestety opozycja mnie wówczas nie posłuchała.
Scenariusz rządu z ludowym premierem na czele, tworzony przez wszystkie występujące w polskim Sejmie ugrupowania parlamentarne, oprócz PiS, choć arcyniebezpieczny dla „Zjednoczonej Prawicy”, ma jednak wiele luk. Kto miałby interes, aby tworzyć tego rodzaju rząd? Na pewno PSL, gdyż zyskiwałby od strony politycznej (przewiduję wzrosty w sondażach) oraz koniunkturalnej, tymczasem ludowcy zawsze byli łasi na stanowiska
w rządowej administracji, w infrastrukturze przyległej, w otoczeniu oraz
w spółkach skarbu państwa. Zapewne Platforma Obywatelska byłaby takim wariantem zainteresowana, choć akurat to ugrupowanie nie musiałoby, poza partycypowaniem w koniunkturalnej przestrzeni władzy, politycznie zyskać. W tym przypadku polityczne zdobycze nie rysują się już w sposób tak jednoznacznie oczywisty.
Dośrodkowanie z lewej strony
Na pewno żadnego interesu, aby przystąpić do tego rodzaju większości parlamentarnej i egzotycznej koalicji nie ma SLD. W rządzie z ludowym, konserwatywnym premierem „Lewica” nie załatwi żadnych swoich postulatów ideowych, a jedynie zrazi do siebie wyborców. Suma zdobyczy koniunkturalnych, w postaci kilku drugorzędnych ministrów oraz paru wojewodów, też nie tworzy atrakcyjnego obrazu. Tymczasem w wymiarze politycznym, związanym z ewentualnym wzmocnieniem pozycji na polskiej scenie politycznej, jak również wzrostu popularności w badaniach preferencji politycznych, „Lewica”, jeżeli wejdzie w taki wariant, zanotuje straty. Politycy „Lewicy” doskonale zdają sobie sprawę z faktu, iż na dłuższą metę taki scenariusz im się nie opłaca.
Opłacać może się natomiast inny wariant: cichej i niepermenentnej, incydentalnej koalicji z PiS-em. Paradoksalnie, interes „Lewicy” jest zbieżny z interesem PiS. Obydwu formacjom zależy na przeczekaniu obecnej sytuacji. Ani „Lewica” ani PiS (ani nawet PO) nie chciałyby wyborów parlamentarnych w tym momencie. Dla kogo będzie pracował czas?
Tego nie wiadomo. Jednak jeśli PiS przetrwa obecny polityczny kryzys
i położy rękę na europejskiej pomocy, która przyjdzie do Polski w ramach Funduszu Odbudowy, możliwe są różne rzeczy, nawet włączając w to wzrost popularności dla PiS oraz szansę na zwycięstwo w kolejnych wyborach parlamentarnych, w 2023 roku. Jeden z ostatnich sondaży dał „Zjednoczonej Prawicy” poparcie na poziomie 33 proc.; „Polsce2050” nieco ponad 17; PO – 16; „Lewicy” – 9; „Konfederacji” – 7. O podziale mandatów poselskich decyduje rozkład poparcia w okręgach oraz dystanse (odległości) pomiędzy wynikami poszczególnych graczy. Wg tych badań, mimo że PiS otrzymał o 10 proc. mniej niż w ostatnich wyborach do Sejmu, z uwagi na duży rozrzut poparcia pozostałych ugrupowań, ciągle jest blisko bezwzględnej większości.
Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.