Kapitał nienawiści

Co mnie zaskoczyło? Widziałem ostatnio sondaż, w którym aż 48 proc. Polaków pozytywnie ocenia „polski ład”. Dla mnie tego rodzaju pośrednie, tematyczne, badania opinii publicznej są niezmiernie ważne, bo mimochodem, a więc w sposób bardziej wiarygodny, jako swego rodzaju efekt uboczny, mogą wskazywać na preferencje polityczne.

Roman Mańka: Ciągle słyszę ze strony dziennikarzy, występujących w ogólnopolskich mediach, lub innych komentatorów polskiej sceny politycznej, że PiS jest w odwrocie, że przeżywa kryzys, że partii Kaczyńskiego spada społeczne poparcie.

Z tego rodzaju wnioskami byłbym bardzo ostrożny.

Jeszcze dzisiaj, w telewizji TVN24, Tomasz Żółciak z dziennika Gazeta Prawna, powiedział, że PiS oscyluje wokół 30 proc. Moim zdaniem, oscyluje wokół 40. Od wyborów parlamentarnych w 2019 roku PiS wcale tak wiele nie stracił, o ile w ogóle coś stracił. Zaś ma zasoby, aby pozyskiwać poparcie.

Niedecydowani nie głosują
Pamiętam, jakie ogromne zdziwienie wywołała teza, którą postawiłem w roku 2021, pod koniec lata, że Konfederacja stanie się trzecią siłą polityczną w Polsce. Wiele osób się wówczas moją opinią zdumiało. Niedawno widziałem sondaż, taki, który jest dla mnie dość miarodajny, bowiem nie pyta o osoby niezdecydowane, w którym stratyfikacja poparcia społecznego dla partii politycznych przedstawiała się następująco: PiS – 38; KO – 24; Polska2025 (Hołownia) – 13; Konfederacja – 12; Lewica – 7; PSL – 2.

Moim zdaniem, to badanie bardzo realne. Z góry wyjaśniam, że nie traktuję poważnie sondaży, w których klasyfikuje się osoby niezdecydowane, bo to jest abstrakcja, ucieczka od rzeczywistej, konkretnej sytuacji wyborczej: w realnych wyborach nie można zakreślić pola: niezdecydowany/niezdecydowana. Stąd tego rodzaju ankiety jedynie zafałszowują rzeczywistość.

To co występuje w realnych wyborach, to czynnik działania, mobilności, zdecydowania (o mniejszej lub większej skali). Głosy niezdecydowanych nie są liczone.

Za plecami PiS
Jak wynika z powołanych powyżej badań, rządzący Polską PiS dysponuje poparciem na poziomie 38 proc. Moim zdaniem, to całkowicie realny pułap. Partia Kaczyńskiego może w tej chwili tyle mieć. To by oznaczało, iż od wyborów parlamentarnych do Sejmu w 2019 roku straciła nieco ponad 5 proc. Wątpię, aby straty były większe.

Istotne jest jednak również (może nawet istotniejsze) to, co dzieje się „za plecami” PiS. Koalicja Obywatelska wpadła w rutynę, ta stabilizacja może być destruktywna, nie widać specjalnych szans na dynamikę czy progres. Hołownia wyraźnie stracił świeżość. Tuż za ugrupowaniem nr 3, tak jak przewidywałem ponad pół roku temu, jest Konfederacja z wynikiem 12 proc. To sondaże. Wiem, że wielu zaskoczę, lecz z moich kalkulacji wynika, że gdyby wybory odbyły się dziś, Konfederacja otrzymałaby między 17 a 20 proc. Ta partia wyraźnie zyskuje na pandemii koronawirusa, ponieważ choć prezentuje darwinistyczne, antyhumanistyczne stanowisko, to jednak jest ono przejrzyste, wyraziste i do wielu Polaków trafia.

Fundamentalna zgodność
Co ta sytuacja oznacza? Po pierwsze oznacza to, że PiS posiada zasoby wyborcze, do których może się odwołać (bardziej rezerwy niż zasoby), gdyby przyszło prowadzić wybory w warunkach dużej polaryzacji. O ile przed wejściem Donalda Tuska do polskiej polityki, elektorat Konfederacji (szeroko rozumiany, bo są to bardzo różne grupy) mógł się w jakimś stopniu wahać, co do wyboru pomiędzy PiS, a liberalną opozycją, na co dowodem są ostatnie wybory prezydenckie i poparcie Rafała Trzaskowskiego przez część zwolenników Konfederacji, to już po powrocie Donalda Tuska zdecydowana większość wyborców Konfederacji, gdyby (a gdyby oznacza silną polaryzację) miała hipotetycznie wybierać pomiędzy PiS a KO, wybierze niestety PiS.

Po drugie, PiS zyskał ewentualnego koalicjanta w przyszłym Sejmie, pewnie pozyskiwanego nieoficjalnie albo w sposób rozproszony. Już w obecnej kadencji Sejmu PiS i Konfederacja (albo przynajmniej niektórzy posłowie Konfederacji) głosowali razem.

Mimo pozornych różnić, tym dwóm ugrupowaniom jest nadal blisko. Łączą je sprawy fundamentalne: konserwatyzm, antyeuropejskość (w jednym przypadku jawna, w drugim nieco ukrywana), nienawiść do elit, sympatia do autorytarnego modelu władzy, nietolerancja, antyniemieckość, niechęć do demokracji, itp.

Różnią ich tylko poglądy gospodarcze, ale to też może być wrażenie powierzchowne.

Noma moralność – resentyment
Po trzecie, Konfederacja nie jest jedynym kierunkiem, w którym może iść PiS. Zastanawiałem się wczoraj długo, kto składa się na te 48 proc., które w sondażu Wirtualnej Polski dobrze oceniły „polski ład”. Wynik ten, nawet mnie, człowieka, który uważa, iż PiS ma realnie wyższe poparcie niż to, które z reguły pokazują badania preferencji politycznych, zaskoczył. Zakładam, że 40 z tych 48 proc, (czyli 83 proc.) to zwolennicy PiS; pozostałe 8 proc. (16 proc.) mogą stanowić bardzo różni ludzie, ale większość z nich ma raczej lewicowe czy socjalne poglądy.

Mimo krytyki mediów, negatywnych wypowiedzi polskich ekonomistów, „polski ład” zastał wysoko oceniony przez respondentów, zyskują prawie połowę poparcia badanej populacji. To pokazuje potencjał programu; jeśli jest pozytywnie oceniany w warunkach chaosu oraz totalnie nieprzychylnych komentarzy, awersji, w nieprzychylnym środowisku medialnym, co będzie gdy sytuacja się ustabilizuje, gdy określone grupy społeczne odczują pozytywne  efekty polskiego ładu.

I na koniec jeszcze jedna ważna rzecz. Ludziom wcale nie chodzi żeby cokolwiek uzyskać w sensie ekonomicznym (nie to jest kluczowe), nie jest najważniejsze czy ktoś zarobi stu czy sto pięćdziesiąt złotych; ludziom chodzi o to, aby zabrać tym, którzy mają więcej.

I to jest główne „paliwo”, z którego czerpie PiS i dzięki któremu wygrywa kolejne wybory: resentyment, nienawiść do elit, awersja wobec tych, którym się udało w okresie transformacji. Tak jak u Friedricha Nietzschego, w Genealogii moralności, PiS stworzył nową moralność, wzbudzając w „orłach” poczucie winy, wymuszając rezygnację z posiadanych walorów, a z drugiej strony wmawiając „barankom”, że są orłami.

 

Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.

Stan poza historią

Przesłanką, która charakteryzuje rządy PiS-u jest sekwencja stanów wyjątkowych. Żeby było to dobrze zrozumiane, nie chodzi o stany wyjątkowe jako o konsekwencję konkretnych wydarzeń uzasadnionych historycznie, lecz jako formy czy figury (bardzo przydatne w rządzeniu) wyabstrahowane, wydedukowane z pojęcia konieczności, zaś nie z pojęcia historii.

Roman Mańka: Kluczowy problem to zrozumienie fundamentalnej różnicy pomiędzy koniecznością a historią. Byli w przeszłości filozofowie, którzy chcieli wprowadzić (i wprowadzali), Georg Wilhelm Friedrich Hegel, Karol Marks, pojęcie konieczności na teren historii. To aberracja i całkowite pomylenie wymiarów: konieczność jest typowa dla logiki, lecz nie dla historii; historią rządzi przypadkowość – można ją opowiadać, stosować różnego rodzaju narracje historyczne, ale nie dedukować.

Władza nadal potrzebuje Boga…
Konieczność w obszarze historii jest czymś podobnym do Boga, ma pokazać, że istnieje przyczyna sprawcza wydarzeń historycznych, która jest logiczna, nieodwracalna i niezależna od człowieka. U Hegla, w Fenomenologii ducha, duch rozwija się i przyjmuje różne postacie (duch subiektywny, duch obiektywny, duch absolutny ); u Marksa komunizm jest logiczną konsekwencją wydedukowaną ze wcześniejszych formacji społeczno-gospodarczych (gospodarki feudalnej i kapitalizmu); chodzi oczywiście o potoczne, stereotypowe rozumienie marksizmu, bo Louis Althusser, który kierował badaniami marksizmu, w ramach nowego odczytania Kapitału Marksa (Lire le Capital) przekonująco zaprzeczył, aby u Marksa historią rządziła konieczność.

Tak więc konieczność na terenie historii ma zastąpić pojęcie Boga, czyli transcendentnej, wykraczającej poza jurysdykcję ludzką siły sprawczej. W gruncie rzeczy charakter niektórych religii oraz teorii naukowych, mieniących się być nowoczesnymi i absolutyzujących pojęcie racjonalności, jest antyhumanistyczny. Gdy wprowadzamy do historii pojęcie Boga lub konieczności (czyli kategorii wydedukowanych, ale nie historycznych), to tak naprawdę, w gruncie rzeczy ograniczamy wolność ludzi, immanentną sprawczość człowieka zastępujemy transcendentną sprawczością jakiejś konieczności.

W sumie obydwie koncepcje są metafizyczne, bo wykraczają nie tylko poza historię, ale też poza fizykę.

Wyjście poza historię
Jednym z filozofów, który wcześniej, zanim pojawili się Hegel i Marks, stosował zasadę konieczności, uzyskiwaną poprzez realizację metody hipotetyczno-dedukcyjnej, był Thomas Hobbes. Jest on postrzegany jako jeden z najbardziej znaczących teoretyków państwa (obok Platona, Arystotelesa, Machiavelliego), apologetów silnej, nieograniczonej, absolutystycznej władzy (Lewiatan) oraz teoretyków umowy społecznej.

U Hobbesa umowa społeczna, a więc w istocie powołanie państwa, nie jest wydarzeniem ani historycznym, ani konkretnym. Działalność naukową Hobbesa, podobnie jak później w przypadku Karola Darwina, motywują przesłanki historyczne i polityczne – konieczność uzasadnienia polityki Karola I (w przypadku Darwina konieczność uzasadnienia polityki kolonialnej poprzez forsowanie wzoru człowieka zachodu jako lepszego od dzikich; i w opozycji do dzikich, których na siłę należy cywilizować, czyli w praktyce eksterminować).

Jednak koncepcję, do których dochodzi Thomas Hobbes, mimo historycznych przesłanek oraz politycznych motywów, nie są historyczne. Umowa społeczna, a więc akt powołania państwa, nigdy w historii nie została zawarta. Jest ona stanem – do którego Hobbes dochodzi nie poprzez historię, lecz poprzez racjonalność, w sposób wydedukowany, abstrakcyjny i ahistoryczny. Umowa społeczna staje się konsekwencją naturalnego stanu człowieka, w którym wszyscy prowadzą wojnę przeciwko wszystkim; w opozycji do stanu cywilizowanego, w którym jednostki ograniczają swoją wolność, cedując wolność oraz prawa, za pomocą umowy społecznej, na rzecz Lewiatana, który ma zapewnić porządek, ład, a także sprawiedliwość.

Hobbes formułuje negatywną koncepcję wolności na podstawie pesymistycznej wizji człowieka, w myśl diagnozy: „homo homini lupus”, która została zaczerpnięta z dzieła Owidiusza „Przemiany” (choć dosłownie te słowa tam nie padły), a któremu renesansowy, hiszpański prawnik, Francisco de Vitoria, odpowiedział: „Enim homini homo lupus est, ut ait Ovidius, sed homo” (a zatem: człowiek człowiekowi nie jest wilkiem, jak twierdził Owidiusz, lecz człowiekiem).

Uniwersalizacja historii i determinizm
Na czym polega błąd Thomasa Hobbesa? Specyficzną sytuację historyczną rozciąga on na całą historię, zmieniając ją w zasadę historii, generalizuje, uniwersalizuje konkretne wydarzenia i wprowadza do historii (podobnie jak później Hegel) konieczność.

Pozornie okoliczności społeczno-polityczne dzisiejszej Wielkiej Brytanii, a więc Anglii, Szkocji, Irlandii z XVII wieku, wołały o silnego przywódcę oraz rządy twardej ręki, ale nie jest to uniwersalna sytuacja historyczna i nie wynika z konieczności. Zresztą ostateczne rozstrzygnięcia, które później, po okresie niepokojów oraz wojen domowych, historycznie miały miejsce w Anglii i następnie Wielkiej Brytanii (Chwalebna Rewolucja, monarchia konstytucyjna), pokazały, że bieg historii zakwestionował konieczność Hobbesa, prowadząc – przynajmniej w zakresie absolutystycznej władzy – do zgoła innych rezultatów niż chciał sam Hobbes.

Wielu historyków filozofii uważa, że Thomas Hobbes stworzył doktrynę państwa totalitarnego, jako naturalną konsekwencję stanu natury, w którym pozostaje człowiek. Władza absolutna w państwie (Lewiatan) jest niepodzielna, nieograniczona i znajduje się poza wszelką kontrolą. W tym miejscu należy wskazać na jedną kluczową rzecz, której dokonał Hobbes: (mianowicie) zmienił on źródło legitymizacji władzy, które nie jest już teologiczne, jak w Średniowieczu, w którym władza pochodziła od Boga, lecz deterministyczne: władza bierze się z historycznej konieczności, z logiki historii (w sumie to obydwa źródła legitymizacji były deterministyczne).

To jest fundamentalna kwestia. Tu leży gówna przesłanka, punkt ciężkości, najważniejszy czynnik, który odróżnia modele totalitarne od systemów demokratycznych, że te pierwsze w dużo większym stopniu, powołują się na konieczność, w sposób racjonalny (żeby to słowo nikogo nie zmyliło, bo akurat w tym przypadku powołane zostało w sensie pejoratywnym). Dyktatorzy, aby uzasadnić swoją władzę potrzebują powołania się na historyczną konieczność i dedukowania, w oparciu o logikę (a nie historię) systemów totalitarnych.

Konieczność jest cechą konstytutywną systemów totalitarnych, dlatego są one, w odróżnieniu od demokracji, ahistoryczne i przede wszystkim, antyhumanistyczne. Dyktatorów prowadzą do władzy struktury, konieczność, zaś prawdziwą demokrację przynoszą ludzie, w ramach wolnego, oddolnego działania.

Granice państwa?
Jak wiadomo z historii, ideę Hobbesa, który tak naprawdę postulował potrzebę niekończącego się stanu wyjątkowego, jako nieuniknionego rezultatu stanu natury, wykorzystywał filozof Realpolitik, Carl Schmitt, do uzasadnienia teorii totalitaryzmu w nazistowskiej III Rzeszy.

Legitymizacja władzy, uznanie jej przez społeczeństwo, staje się najbardziej skuteczna i przekonująca, kiedy stan sztuczny udaje się przedstawić jako rzeczywistość naturalną. Jest to element przemocy symbolicznej, z którego korzysta władza, co opisał francuski antropolog symboliczny oraz socjolog, Pierre Bordieu, na przykładzie choćby przedrewolucyjnej Francji w XVIII wieku: gigantyczną przewagę liczebną posiadali chłopi, a rządzili monarcha absolutny, a następnie arystokracja.

Schmitt, opierając się na Hobbesie, uzasadnia konieczność istnienia totalitarnej władzy (podobnej do monarchii absolutnej) i jest postulatorem stanów wyjątkowych, jako koniecznego (a więc również naturalnego) antidotum na rzeczywistość naturalną. Hobbes nie uważa wojny oraz konfliktów za sytuacje specyficzne czy przejściowe, lecz opisuje je w kategoriach nieodzownego stanu natury, stąd wywodzi, wydedukowuje konieczność powołania autorytarnego państwa, rządzonego przez absolutystyczną władzę. Schmitt podejmuje ten trop i rozwija doktrynę, dochodząc do wniosku, że w ramach każdego państwa toczy się nieustanny konflikt stanowiący dla niego zagrożenie. Teoria państwa Carla Schmitta opisuje państwo jako eliminujące wszelkie różnice oraz neutralizuje (używając eufemizmu) wewnętrzne siły rozsadzające państwo od środka.

U Schmitta stan wyjątkowy przedstawiany jest jako sytuacja szczególna, wyjątkowa, wynikająca z konieczności (niekoniecznie z historii). Czynnikiem zaś który w sposób arbitralny decyduje o wprowadzeniu stanu wojennego, w oparciu o jednostronną ocenę cech sytuacji, do której jednak tylko sam jest uprawniony, jest władca. To on, w opinii Schmitta, wyznacza granicę państwa.

Z rzekomą przejściowością stanu wyjątkowego wiąże się jednak jeden poważny problem: są one bowiem sytuacją specyficzną oraz tymczasową tylko pozornie, a w rzeczywistości stają się rzeczywistością permanentnie konieczną, czymś w rodzaju sekwencji niekończących się stanów nadzwyczajnych.

Adolf Hitler, gdy został führerem, wprowadził w roku 1933 stan wyjątkowy. Dzięki temu pozbył się opozycji oraz uciszył ludzi głoszących wolnościowe poglądy, zdławił swoich przeciwników. Ten stan wyjątkowy, wprowadzony w nazistowskich Niemczech, został odwołany dopiero w 1945 roku, i można zaryzykować tezę, że trwałby aż do dziś, gdyby Hitler nie popełnił samobójstwa, zaś III Rzesza nie przegrała wojny.

Wielka manipulacja
Problem stanów wyjątkowych polega na tym, że mimo iż przedstawiane są one jako stany – par excellence – wyjątkowe, przejściowe, tymczasowe, specyficzne, to w zakamuflowanym sensie teorii totalitarnych, stają się regułą, przedstawianą społeczeństwom jako naturalna konsekwencja stanu naturalnego, który jest zły; konieczność historii lub bezalternatywną opozycję wydedukowaną wg modelu dialektycznego z sytuacji.

W swojej ósmej tezie, zawartej w „O pojęciu historii”, Walter Benjamin, z całą pewnością pośrednia ofiara nazistowskiego systemu, filozof o proweniencji marksistowskiej oraz romantycznej, blisko związany ze szkołą frankfurcką, zamieszcza następujący fragment: „Tradycja uciskanych poucza nas o tym, że stan wyjątkowy, w którym żyjemy jest regułą. Musimy dorobić się takiego pojęcia historii, które temu odpowiada. Wtedy naszym zadaniem będzie wprowadzenie rzeczywistego stanu wyjątkowego; to zaś polepszy naszą pozycję w walce przeciwko faszyzmowi” – konstatuje Beniamin.

Benjamin dotyka clou problemu. Na tym polega wielka manipulacja teoretyków i zwolenników systemów totalitarnych: na przedstawianiu konieczności zamiast historii; oraz stanu wyjątkowego jako właśnie werbalnie wyjątkowego, podczas gdy w rzeczywistości jest on permanentny.

W opozycji do Schmitta, Walter Benjamin definiuje władcę jako czynnik władzy odpowiedzialny za unikanie stanu wyjątkowego, ograniczenie go jedynie do uzasadnionych okoliczności historycznych, a przede wszystkim powstrzymanie się tak dalece jak jest to tylko możliwe, od przemocy i represji.

Beniamin obnaża doktryny totalitarne poprzez ukazanie ich antyhumanizmu (lekceważenie czynnika ludzkiego) oraz ahistoryczności i opieranie się na rozumowaniu dedukcyjnym, koniecznym, abstrahującym od faktów historycznych. Wprowadzając historię do teorii Carla Schmitt, i pośrednio, Thomasa Hobbesa, Benjamin demaskuje stany wyjątkowe jako część historii (ale nie koniczności) i dzieło przypadku, konkretnych uwarunkowań historycznych, zaprzeczając jednocześnie ich uniwersalizacji w odniesieniu do całej historii, które z zasady powinno mieć charakter przejściowy.

Co symptomatyczne dla systemów totalitarnych, Schmitt uważał władcę, a nie prawdę, za fundament prawa i źródło prawodastwa (skąd my to znamy…?).

Prawda między wierszami
Wielu obserwatorów, a także komentatorów polskiego życia politycznego, często zarzuca przywódcy Zjednoczonej Prawicy, Jarosławowi Kaczyńskiemu, że z teoretyków polityki (państwa czy władzy) czyta jedynie Niccolo Machiavelliego; patrząc jednak i oceniając jego politykę myślę, że stosowne jest się zastanowić, czy nie czyta również dzieł, które wyszły spod pióra innych filozofów polityki, jak choćby Thomasa Hobbesa czy Carla Schmitta, czy jego poczynania nie są tymi treściami inspirowane.

Gdy bowiem popatrzy się na rządy PiS czy mówiąc w szerszym horyzoncie ZP, trudno oprzeć się wrażeniu, iż stanowią one niekończący się (przynajmniej w znaczeniu realnym, niekoniecznie formalnym) stan wyjątkowy, przedstawiany jako nieunikniona, naturalna konsekwencja historycznych wydarzeń, w rozumieniu konieczności, oraz rzeczywistość obiektywną.

Rzekomo rządy PiS miały być dialektycznym rezultatem rzeczywistości historycznej , spisku zrealizowanego przy Okrągłym Stole – „Polski w ruinie” – w opozycji do której, w trybie wręcz natychmiastowym, w momencie przejęcia władzy, w 2015 roku, PiS stworzył diagnozę „Polskę miodem i mlekiem płynącą”, synonim dobrobytu, żeby później ostatecznie w drugiej kadencji swoich rządów doprowadzić znowu do Polski w ruinie.

Reformy systemu wymiaru sprawiedliwości, w praktyce likwidacja wywodzącego się od Monteskiusza trójpodziału władzy i stworzenie ośrodków władzy pozostających właściwie poza prawną czy społeczną kontrolą, arbitralny sposób obsady Trybunału Konstytucyjnego, zostały przedstawione opinii publicznej jako konieczny element walki z szkodzącą obywatelom „sędziowską kastą” i korupcją.

Zaostrzenie kontroli na granicach stanowiło konieczny rezultatu przeciwdziałania terroryzmowi oraz proliferacji różnego rodzaju chorób („pierwotniaków”), które mieli roznosić przenikający do Polski uchodźcy. Zakup operacyjnych systemów szpiegowskich – np. typu Pegasus – jest efektem konieczności walki z terroryzmem oraz zorganizowaną przestępczością; podczas, gdy jak się okazało, w praktyce posłużył represjom wobec opozycji i nieprzychylnym rządom PiS konkretnym obywatelom.

Obfite obdzielanie swoich działaczy różnymi dotacjami, jak również intratnymi wynagrodzeniami w spółkach skarbu państwa jest nieodzowną, integralną częścią koniecznego programu walki z biedą i ubóstwem oraz otwieraniem nowych dróg awansu (dla ludzi o wątpliwych kompetencjach).

Wreszcie, legalny, konstytucyjny stan wyjątkowy przy granicy z Białorusią, choć wprowadzony trochę na wyrost wobec rzeczywistej sytuacji, przedstawiany jest jako konieczna, naturalna obrona niepodległości Polski, walki o jej suwerenność, efekt naturalnego zagrożenia ze strony domniemanych agresorów – Białorusi oraz Rosji – podczas, gdy w rzeczywistości służy ograniczeniu praw obywatelskich, represjom wobec dziennikarzy i okrucieństwa w stosunku do migrantów czy uchodźców.

Cały okres rządów PiS to sekwencja niekończących się stanów wyjątkowych, zazwyczaj realnych, lecz niekoniecznie formalnych, wynikających z jakiejś wyimaginowanej lub przedefiniowanej (wobec konkretnych okoliczności historycznych), naciąganej konieczności.

 

Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.

Przyczajony Tygrys. Ukryty Smok – czyli co planuje Trump?

Mijają kolejne miesiące od wyborów w USA. Były Prezydent Donald Trump już nie stara się podważać ważności głosowania, które wskazało na Joe Bidena, ale tak jak obiecał swoim wyborcom nie składa też broni. O co dziś gra zdetronizowany polityk?

 Jerzy Mosoń: Nie ma wątpliwości, że z ostatnimi wyborami w USA było coś nie tak i nie chodzi tylko o zarzuty dotyczące fałszowania głosów czy też brak jedności wśród Republikanów w kwestii poparcia dla ich kandydata. Po raz pierwszy w historii media poprzez sposób relacjonowania kampanii tak otwarcie „zagłosowały” na swojego kandydata – Joe Bidena.

Duet dziadka i wnuczki kontra twardziel
Od początku kampanii przedwyborczej faworytem większości amerykańskich mediów był polityczny tandem złożony z ujmującego staruszka, Demokraty Joe Bidena i wspierającej go młodej prawniczki Kamalii Harris, budzącej z racji swego egzotycznego pochodzenia oczywiste resentymenty związane z kadencją pierwszego czarnego prezydenta USA Baracka Obamy. Ten swoisty marketingowy duet „dziadka i wnuczki” zdeklasował medialny wizerunek twardego konserwatysty budującego mury – ten fizyczny z Meksykiem, ale także gospodarcze z Chinami i z Iranem.

 Hollywood oddało głos
Po raz kolejny w USA zagłosował też przemysł filmowy stanowiący silną gałąź tamtejszej gospodarki. Tym razem nie było już tak żenująco, gdy kandydowała Hillary Clinton – aktorzy, reżyserzy, producenci odrobili lekcję z poprzedniej przegranej swojej kandydatki i pokazali zupełnie na poważnie, że nie zgodzą się na drugą kadencję konserwatysty.

W swoim filmie „Kevin sam w Nowym Jorku” nie chciał go nawet odtwórca głównej roli słynny świąteczny dzieciak – Macaulay Culkin. Aktor żądał publicznie by wyciąć ze słynnego hitu scenę, w której prawie 20 lat temu wystąpił razem z Donaldem Trumpem. To musiało boleć i było niezwykle skuteczne.

Donald Trump zachował polityczne ambicje, aby znów zostać przywódcą Ameryki.

 Media społecznościowe ocenzurowały kampanię
Trump nie przegrał jednak tylko dlatego, że nie lubi go mały Kevin i spółka. Pierwszą kadencję wygrał przecież, właśnie pomimo nagonki, jaką przeprowadziło na niego środowisko filmowe. Więcej, osiągnął sukces pomimo niechęci wielu Republikanów. Zwyciężył, bo miał to, czego zabrakło mu za drugim razem – pomimo zgromadzonego miliardowego majątku był symbolem oddolnego ruchu walczącego o rozbicie systemu, który w celu maksymalizacji zysków stosunkowo wąskiej grupy osób pozwala na przenoszenie środków produkcji z USA za granicę. Trump kupił wtedy rodaków hasłem „America First”. Ale miał szansę to zrobić, tylko dlatego, że był w stanie wykorzystać media społeczłościowe. Za drugim razem już mu się to nie udało, a symbolem niechęci właścicieli tych medialnych gigantów do Trumpa było pierwsze w historii zawieszenie konta Prezydenta na Twitterze.

Prezydencki portal jednak powstanie
Donald Trump zdaje się dostrzegać przyczyny porażki. Jesienią ogłosił, że zbuduje własną sieć medialną, w tym platformę mediów społecznościowych. Firma byłego prezydenta ma zadebiutować na giełdzie. Ale od początku. Platforma mediów społecznościowych będzie nazywać się „TRUTH Social”. Nowa aplikacja będzie pierwszym projektem w ramach firmy Trump Media and Technology Group (TMTG).

Medialna grupa Trumpa będzie mogła funkcjonować na Nasdaqu dzięki fuzji z Digital World Acquisition Group, która jest spółką SPAC. Cały biznes może mieć wartość nawet 1,7 mld USD – tak przynajmniej twierdzi rzeczniczka byłego prezydenta Liz Harrington.

Biden z mniejszym poparciem niż rywal
Ktoś może powiedzieć, że to wszystko za późno. Że Donald Trump niedługo zniknie z pamięci Amerykanów. Że podobnie jak Joe Biden nie jest już najmłodszym politykiem. Ale za Trumpem przemawia coraz więcej argumentów. Od czasu przegranych wyborów Demokraci nie byli w stanie wykreować nowego silnego lidera swojej partii. Kraj zarządzany przez nową administrację jest ogrywany gospodarczo przez Chiny, co pokazuje chociażby deficyt na rynku półprzewodników uderzający w amerykańskie firmy technologiczne, jak i geopolityczne – przez Rosją, która umiejętnie zarządza kryzysem na rynku paliw. Co więcej, amerykańska stopa inflacji w październiku była najwyższa od 31 lat!

Nie ma się zatem co dziwić, że obecnie Joe Bidena popiera mniej Amerykanów niż Donalda Trumpa w ostatnich miesiącach jego prezydentury. Niekorzystne dla Bidena wyniki badań opinii publicznej w Stanach Zjednoczonych opublikował w grudniu portal FiveThirtyEight. Według badaczy, sędziwego prezydenta popiera obecnie tylko 36 proc. respondentów.

A co z Kamalą?
Warto jednak pamiętać, że Joe Biden nigdy nie był w pełni samodzielnym prezydentem, choć należałoby powiedzieć kandydatem na prezydenta. Razem z nim, niejako w tandemie walczyła Kamala Harris, której wieszczono zostanie następcą starszego kolegi jeszcze przed upływem pierwszej kadencji. Joe Biden jednak umiejętnie pozbył się rywalki z najbliższego otoczenia. Co prawda w listopadzie 2021 Kamala Harris na półtorej godziny przejęła obowiązki prezydenta USA, w czasie, gdy ten przechodził badania, to jednak przez ostatni rok nie była zbyt widoczna. Nic dziwnego, pani wiceprezydent od razu po objęciu władzy przez Bidena musiała zająć się niewdzięczną walką z nielegalną imigracją, a przecież to na „kolorowej” ludności Stanów Zjednoczonych miała ona budować swą popularność. Co więcej w połowie 2021 r. wokół Harris wybuchł skandal. Odpowiada za to głośny artykuł opublikowany przez „The Washington Post”, w którym prawniczka przedstawiona została jako tyranka. Dziennik dotarł do 18 osób, które skrytykowały jej sposób zarządzania i traktowania ludzi.

Atak na elity?
Gdyby zatem o fotel prezydenta USA znów w szranki miał stanąć Donald Trump to przeciwko sobie nie będzie miał już kryształowej Kamalii Harris, co znacząco ułatwi mu zadanie. Co jeszcze przemawia za Trumpem? Wszystkich kart były prezydent nie ujawnia. Ale kilka razy przed i w czasie prezydentury ujawniał informacje na temat elit, które jego zdaniem zarządzają światem, wypowiadając się o nich krytycznie. Czy wyciągnie przysłowiowego królika z kapelusza, a może użyje karty, która zmieni wszystko?

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.