Zamiast depopulacji

Ekolodzy od lat zabiegają o zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych, które zdaniem wielu naukowców przyczyniają się do niebezpiecznych dla Ziemi zmian klimatycznych. Jednym z głoszonych coraz śmielej postulatów w ramach walki z zanieczyszczeniem środowiska, oprócz nierealnego stworzenia gospodarki względem niego neutralnej jest ograniczenie rosnącej liczby ludności.

Jerzy Mosoń: Czy współczesna cywilizacja nie jest w stanie zaproponować lepszego pomysłu na rozwiązanie tego kryzysu? A może zwyczajnie jest już za późno, bo trwająca od roku pandemia potwierdza, że redukując liczbę populacji i styl życia większości obywateli świat na naszych oczach staje się właśnie bardziej eko?

Gospodarka nie może być neutralna
Na wstępie warto wyjaśnić, skąd wzięła się teza, że gospodarka neutralna dla środowiska, o której zupełnie na poważnie rozmawiają wielcy tego świata, jest projektem nierealnym. Otóż, nie można uprawdopodobnić stworzenia czegoś, co byłoby możliwe jedynie w sytuacji anihilacji ludzkości lub za sprawą pominięcia praw fizyki.

Istnienie gospodarki jest bowiem nierozerwalnie związane z istnieniem ludzi, a oni sami, odkąd stanęli na najwyższym stopniu drabinki łańcucha pokarmowego nigdy nie byli względem świata neutralni. Również wbrew snom niektórych wegetarian pozostaniemy tam nawet wówczas, gdy jedyne kotlety, jakie będzie można legalnie kupić będą wytwarzane z roślin. Czy naprawdę politycy, naukowcy, szefowie organizacji międzynarodowych i korporacji nie zdają sobie z tego sprawy? A może tylko chcą, abyśmy wierzyli w tę utopię?

Jest nas za dużo
I znów niczym bumerang wraca sprawa depopulacji, ponieważ prosta logika podpowiada, że rzeczywiście w osiągnięciu równowagi klimatycznej na Ziemi najbardziej przeszkadza rozwijający się człowiek. Kłopot w tym, że podobny mechanizm myślenia zaprezentowali Niemcy w latach 30. I 40. ubiegłego wieku – im w osiągnięciu wielkości mieli przeszkadzać ci „źli Żydzi”, Słowianie, Romowie, itp. No i stało się to, co się stało…

Ale jak doszliśmy do tego, że dziś coraz swobodniej można rozmawiać o depopulacji jako sposobie rozwiązania kryzysu klimatycznego, a inne pomysły okazują się zbyt drogie lub science fiction?

Gdyby do lat 90. poprzedniego stulecia ktoś opiniotwórczy odważył się choć zasugerować potrzebę zdepopulowania ludności na Ziemi to pewnie w przestrzeni publicznej zostałby potraktowany na równi z nazistami odpowiedzialnymi za holocaust Żydów. Od czasu jednak kiedy pewna prominentna działaczka Organizacji Narodów Zjednoczonych odważnie powiązała zmiany klimatyczne z rosnącą liczbą ludności coraz więcej osób waży się mówić o kontroli populacji jak o czymś normalnym, a nawet pożądanym.

Koniec tabu
Kilka lat temu, w jednym z wywiadów Kostarykanka Christiana Figueres w czasie pełnienia funkcji Sekretarz Wykonawczej Ramowej konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu (2010-2016 r.) zasugerowała, że trzeba dążyć do zahamowania rosnącej liczby ludzi, których jej zdaniem: już wtedy było zbyt wielu. Działaczka ONZ przyznała jednocześnie, że sama depopulacja to za mało, i ona sama nie rozwiąże problemu postępujących zmian klimatycznych. Ten wywiad, jak i inne wystąpienia kostarykańskiej dyplomatki umknęły przeważającej części opinii publicznej, ale ośmieliły tych, którzy ze zmianami klimatu walczą od dawna i proponują w tej kwestii coraz bardziej radykalne rozwiązania. Niektóre z propozycji szokują przede wszystkim podczas manifestacji radykalnych ekologów i stanowią dzwonek alarmowy przed pojawieniem się eko-terroryzmu w skali globalnej, ale inne znajdują już odzwierciedlenie w gospodarce, jak produkcja elektrycznych samochodów mających zastąpić auta spalinowe. Elektryki być może wychodzą naprzeciw idei zrównoważonego rozwoju, ale z punktu widzenia bilansu emisji bardziej trują środowisko od nowoczesnych diesli.

Według badań prof. Christopha Buchala z Uniwersytetu w Kolonii, opublikowanych przez Instytut Ifo w Monachium w kwietniu 2019 r.: „pojazdy elektryczne mają znacznie wyższą emisję CO2 niż samochody z silnikami diesla”. Ma to wynikać z dużej ilości energii wykorzystywanej do wydobywania i przetwarzania: kobaltu, litu i manganu – niezbędnych surowców potrzebnych do produkcji baterii do samochodów elektrycznych. W przyszłości problemem może okazać się także przechowywanie zużytych akumulatorów.

Zamiast jednak sprawdzać, kto w ostatnich latach inwestuje w fałszywie ekologiczne pomysły albo którzy politycy czy biznesmeni wskazują na potrzebę kontroli populacji warto przyjrzeć się zmianom w prawie i w kulturze, bo one odpowiedzą na pytanie dotyczące powszechności tych zjawisk.

Chiny dały przykład
Postulat by ograniczyć wzrost liczby ludności nie jest wcale nowy. Palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie wciąż dzierży Chińska Republika Ludowa, gdzie w 1977 r. komunistyczna partia wdrożyła „politykę planowania narodzin”. Program ten polegał na promowaniu przez państwo posiadania przez parę maksymalnie jednego dziecka. Gdyby wszyscy Chińczycy posłuchali się swoich władz to dziś kraj ten nie zbliżałby się do dwóch miliardów ludzi, ponieważ arytmetyka w tym względzie jest bezwzględna. Łatwo obliczyć, że cztery osoby potrzebne do utworzenia dwóch par oddadzą społeczeństwu tylko dwie istoty, a same będą musiały kiedyś odejść, więc społeczeństwo skurczy się. Przy jednym dziecku na parę populacja będzie maleć o połowę na pokolenie. Chińska polityka: „jedna para – jedno dziecko” zakończyła się w 2015 r., czyli mniej więcej w okresie, kiedy na Zachodzie głoszenie haseł na razie tylko łagodnie wspominających o depopulacji stało się dopuszczalne w ramach merytorycznej dyskusji.

Aborcja i eutanazja
Być może jednak ważniejsze od wpuszczenia na salony pomysłu depopulacji jest jednak to, że w ostatnich dwudziestu latach Zachód wykonał największy w historii postęp w kwestii praktycznego ograniczania liczby ludności poprzez legalizację niemal już wszędzie aborcji (tu Polska jest zieloną wyspą) oraz gdzieniegdzie eutanazji, która staje się coraz powszechniejsza w: Holandii, Belgii, Luksemburgu, Szwajcarii oraz Albanii, a poza Europą w stanach Teksas i Oregon. W gwoli ścisłości: na Dalekim Wschodzie, w Japonii hara-kiri na życzenie również jest legalne, a ze względu na bogatą tradycję w dokonywaniu seppuku można się spodziewać, że ma przy tym najciekawszą oprawę. Zatem nie tylko Zachód.

Model 2+1 zamiast programu 2+1
Warto zaznaczyć, że rezygnacja Chin z programu ograniczającego przyrost naturalny nie wynika bynajmniej ze zmiany strategii tego kraju w kwestii kontroli urodzeń, a jedynie z ustania konieczności wymuszania ograniczeń w tym obszarze. Odkąd kraj ten stał się światowym liderem w produkcji przemysłowej i jednym z wiodących państw pod względem innowacji Chińczycy z każdym rokiem stają się bowiem społeczeństwem bardziej konsumpcyjnym, gdzie model 2+1 to przejaw akceptowalnego konformizmu. Takie społeczeństwo, podobnie jak stało się na Zachodzie, z każdą dekadą będzie coraz bardziej zdolne do samoograniczania się w kwestii budowania rodzin. Może w Chinach zmiany nie nastąpią od razu, może nie w każdej prowincji, pewnie szybciej w miastach niż na wsi, ale nic nie szkodzi, bo światowa produkcja przeniesiona przez Zachód do Chin, nomen omen między innymi z pobudek ekologicznych, wciąż potrzebuje rąk do pracy. Nadal bowiem stosunkowo wąska grupa najbogatszych ludzi w świecie, pomimo świadomości ekologicznej i wbrew głoszonym przez siebie hasłom nie chce ponosić kosztów zmian, ponieważ wtedy sama musiałaby zrezygnować ze swego energochłonnego stylu życia.

Kto płaci za zmiany
Na dziś największe koszty zmniejszenia emisji ponoszą biedni i średnio zamożni ludzie – to oni nie wjadą do niektórych nowoczesnych miast swoimi dieslami. Milionerzy mają już przecież elektryczne SUV-y, a jeśli nie to takie auto można przecież wynająć, a na co dzień jeździć terenówką, która nie zaznała absurdalnego downsizingu silnika.

To europejska biedota musi męczyć się od września 2017 r. ze słabymi odkurzaczami o mocy maksimum 900 VAT, bo tylko takie wolno już sprzedawać na unijnym rynku. Właściciele rezydencji nie muszą jednak przejmować się bezużytecznymi ssawkami, bo przecież zlecają sprzątanie innym. Podobnych przykładów jest bez liku.

Z perspektywy kosztów poszczególnych państw, w najgorszej sytuacji są takie kraje jak Polska, której gospodarka przez lata oparta była na węglu ze względu na rodzaj posiadanych złóż i opóźnienia technologiczne wynikające z kolei z faktycznej 44 – letniej okupacji ze strony ZSRR. Zmiana tej struktury wymagać będzie wielu lat i miliardów euro, pieniędzy, które w tym czasie bogatsze kraje będą inwestować w służbę zdrowia czy lepszą infrastrukturę.

Downsizing a ostateczne rozwiązanie
Należy jednak przyznać, że redukcja potrzeb osób najbiedniejszych jest stosunkowo rozsądną alternatywą względem innego rozwiązania, a w zasadzie: ostatecznego rozwiązania kwestii zmian klimatycznych, czyli: depopulacji. Bo nie miejmy złudzeń ci, którzy rozważają tego typu pomysły nie myślą o sobie, jak o tych, którzy mogliby odciążyć Ziemię – oni mają prawo przemieszczać się paliwożernymi limuzynami, latać bez ograniczeń, używać. Zatem niezmiennie będą również mieć prawo do życia. Historia pokazuje, że redukcja populacji zawsze dotykała przede wszystkim najsłabszych, starych i schorowanych. I to się nie zmienia, mimo postępu cywilizacyjnego. Czy można uznać za prawdopodobny scenariusz, w którym ludność podlega celowej depopulacji? A może inaczej: czy wobec torpedujących opinię publiczną rewelacji naukowych o coraz szybszym umieraniu Planety będą brane pod uwagę inne rozwiązania?

Pandemia na smutki ekologów
Z pewnością skutki trwającej od roku pandemii mogą przekonać niektórych do tego, że redukcja ludności oraz jej potrzeb ma korzystny wpływ na środowisko naturalne. W okresie najostrzejszego lockdownu wiosną zeszłego roku, gdy ludzie tygodniami pozostawali w domach można było organoleptycznie przekonać się, że poziom smogu w powietrzu był niższy, a ci, którzy dysponują profesjonalnymi miernikami zapewne byliby w stanie potwierdzić to liczbami. Tylko czekać aż pojawią się fachowe publikacje dokumentujące mniejszą emisję dwutlenku węgla do atmosfery i innych szkodliwych substancji w całym roku 2020. Ale trwająca nawet trzy lata epidemia nie powstrzyma, a co najwyżej spowolni zmiany klimatyczne. No chyba, że zaraza wybije połowę ludzkości…

Musimy się wynieść
Gdyby jednak okazało się, że ludzkość przetrwa pandemię koronawirusa to wciąż aktualne pozostanie pytanie o sposoby rozwiązania kryzysu klimatycznego. Kłopot w tym, że świat poznał już na nie najlepszą odpowiedź, ale niewiele zrobił z tą wiedzą. A może inaczej: decydenci z jakichś powodów spowolnili realizację remedium. Od czasu rewolucji przemysłowej, która to dokonała w środowisku naturalnym największego spustoszenia było wiadomo, że prędzej czy później człowiek będzie musiał szukać nowych przestrzeni do zagospodarowania. Wraz z pierwszymi lotami kosmicznymi w II połowie XX wieku te marzenia nabrały realności. Plany podbicia Kosmosu miały być realizowane na dwa sposoby: kolonizację Układu Słonecznego oraz szukanie napędu na tyle dobrego by można było wylecieć dużo dalej w poszukiwaniu planet o podobnej atmosferze do ziemskiej.

Problemy w przestworzach
Pierwsze plany stworzenia stacji kosmicznej na orbicie okołoziemskiej datowane są na lata 80. ubiegłego wieku. Ostatecznie stała załoga pojawiła się na międzynarodowej stacji okołoziemskiej w 2000 r. Wszystko przebiegało dobrze do 2003 r. kiedy to doszło do katastrofy amerykańskiego promu Columbia. Po wypadku na dwa lata wstrzymano kursy amerykańskich statków na orbitę okołoziemską. W następstwie dyskusji na temat finansowania załogowych lotów w Kosmos oraz bezpieczeństwa astronautów, w 2011 roku władze USA zakończyły program wahadłowców, a jedynym przewoźnikiem astronautów zostały rosyjskie rakiety Sojuz. W 2020 roku dołączył do nich amerykański statek Crew Dragon prywatnej firmy SpaceX.

W czasie, gdy program podboju Kosmosu wyraźnie spowolniał doszło do historycznych odkryć. W 2014 r. badacze zaobserwowali planetę Kepler-186f określaną jako najbardziej jak dotąd podobną do Ziemi. W tamtym roku astronomowie odkryli łącznie 20 egzoplanet, na których mogłaby znajdować się woda w stanie płynnym. Nadzieja, że jest po co lecieć znacznie dalej odżyła, tym bardziej, że kolonizacja Układu Słonecznego może niewiele pomóc.

Im dalej, tym lepiej
Rzeczywiście wysłanie łącznie kilkudziesięciu tysięcy ludzi na orbitę okołoziemską, na Księżyc lub na Marsa, nie rozwiąże problemu przeludnienia na Ziemi. Więcej sensu mają misje odkrywcze trwające kilka pokoleń, z perspektywą transferu części ludzkości na odkryte w ten sposób planety. Zadziałałby podobny mechanizm do tego, jaki miał miejsce w przypadku odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba albo w następstwie trzeciego odkrycia Australii przez Jamesa Cooka, kiedy to po pierwszych dwóch negatywnych ocenach nowego lądu dopiero ten żeglarz udowodnił, że na australijskiej ziemi można się osiedlić. Wiadomo nie od dziś, że aby transferować ludzi poza Ziemię potrzeba znacznie lepszej technologii i lat by osiągnąć cel, tymczasem nasza Planeta nie chce spowolnić swego procesu starzenia. Rozwiązaniem byłoby zwiększenie środków na badania kosmiczne, ale USA nie są już tak skore do wydawania publicznych środków na podbój Kosmosu jak podczas zimnej wojny, a prywatny biznes oczekuje zwrotu z kosmicznych inwestycji w perspektywie krótko – i średnioterminowej – takie dają szansę jedynie loty okołoziemskie bądź górnictwo kosmiczne. A to oznacza robienie kroczków, podczas gdy potrzeba kroków milowych.

Ułamek prędkości światła
Astrofizycy przekonują, że aby dotrzeć na planetę ziemiopodobną w czasie jednego pokolenia potrzeba napędu pozwalającego uzyskać prędkość na poziomie mniej więcej 17 proc. prędkości światła. Wówczas podróż do jedynego naturalnego satelity Ziemi trwałaby osiem sekund, a nie jak obecnie trzy dni

Takie prędkości można uzyskać tylko za sprawą: fuzji jądrowej lub ujarzmiając antymaterię. Na stworzenie obydwu technologii potrzeba jeszcze sporo czasu. Ale przy odpowiednich inwestycjach można byłoby zbudować rakietę wyposażoną w unowocześniony silnik plazmowy Halla. Taki prom umożliwiłby pierwszą wielopokoleniową ekspedycję kosmiczną w kierunku egzoplanety, ponieważ do jej odbycia wystarczyłyby zbiorniki mogące pomieścić jedynie kilkaset kilogramów paliwa. Dotychczasowe konstrukcje takich silników były stosunkowo wolne i bazowały na drogim w pozyskaniu ksenonie. Dlatego też od lat 70. używane są przede wszystkim do przeprowadzania precyzyjnych manewrów i korekt orbit satelitów. Ale to właśnie ta technologia daje obecnie największe powody do optymizmu.

Pieniądze muszą się znaleźć
Aby jednak myśleć o podboju Kosmosu, a tym samym o ratowaniu Ziemi potrzebne są znaczne środki finansowe, którymi dysponują obecnie jedynie międzynarodowe korporacje, którym z kolei nie spieszy się do płacenia wyższych podatków, podobnie jak ich szefostwu, które niechętnie ponosi koszty transformacji energetycznej, obciążając nimi uboższą część społeczeństwa. Na koniec rysuje się zatem smutna konstatacja, że być może niebawem trzeba będzie zaakceptować depopulację jako sposób przetrwania bogatych i najbardziej wpływowych kosztem słabszych? Alternatywą dla tej postawy jest wywarcie nacisków na rządy i organizacje międzynarodowe by korporacje dorzuciły się do prawdziwie skutecznych sposobów ratowania Ziemi. Nie w formie nowych, dochodowych biznesów ubranych w modne ekohasła, a w ramach realnych działań, do których należy właśnie kolonizacja Kosmosu.

Polskie zasługi
Warto jednak zachować optymizm, bowiem wspomniany, unowocześniony silnik plazmowy, który mógłby pozwolić eksplorować świat poza Układem Słonecznym, od stycznia 2021 roku nie jest już w obszarze science-fiction. To wszystko dzięki konstrukcji Fatimy Ebrahimi z Princeton Plasma Physics Laboratory Departamentu Energii USA. Naukowiec opracowała innowacyjny typ tego napędu, który będzie w stanie osiągać nawet dziesięciokrotnie wyższe prędkości od silników używanych obecnie. Problemem nie będzie też drogi w pozyskaniu ksenon, a to dzięki Polakom. Zespół naukowców i inżynierów z Instytutu Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy w Warszawie zbudował niedawno własny silnik typu Halla zoptymalizowany do pracy z kryptonem – ten szlachetny gaz jest nawet dziesięć razy tańszy od ksenonu. Nową, dużo bardziej wydajną konstrukcję silnika plazmowego mają już podobno Chińczycy. To dobrze, bo to zdrowy wyścig, który może okazać się ratunkiem dla nas wszystkich.

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.

Polski naród na drodze do wyginięcia?


Liczby zgonów i narodzin w 2020 r. w Polsce są alarmujące. Czy pandemia koronawirusa wyniszczająca polskie społeczeństwo utrwali polski kurs do wyginięcia? Czas na zdecydowane działania.

Jerzy Mosoń: Według danych z Rejestru Stanu Cywilnego, w 2020 r. w Polsce zmarło niemal 480 tys. osób. W tym samym okresie na świat przyszło ok. 360 tys. dzieci. Liczba zgonów jest o blisko 70 tys. większa niż w 2019 r., a liczba narodzin mniejsza o ok. 15 tys. Dane dotyczące emigracji także mogą budzić niepokój – więcej niż co dziesiąty Polak, który urodził się w Ojczyźnie żyje obecnie na emigracji. Czy negatywne procesy możemy jeszcze powstrzymać?

Żyjemy krócej niż inni
Złe wskaźniki demograficzne Polski nie są nowością. Już w latach 90. wielu ekspertów głowiło się nad tym, jak poprawić dzietność Polaków. Kłopot w tym, że oprócz niskiego poziomu narodzin palącym problemem była również stosunkowo krótka średnia długość życia Polaków względem średniej europejskiej. Pomimo wzrostu zamożności Polaków, a co za tym idzie poprawie poziomu służby zdrowia do dziś nie osiągnęliśmy w tym obszarze średniej unijnej. Według danych Eurostatu do 2019 r., polscy mężczyźni żyją prawie cztery i pół roku krócej niż wynosi pod tym względem średnia unijna. W przypadku kobiet to niecałe dwa lata krócej.

Odchodzi starsze pokolenie
Raczej nie ma szans na to by statystyki dotyczące długości życia uległy szybkiej poprawie. Podczas trwającej już niemal rok pandemii koronawirusa, w jej bezpośrednim następstwie zmarło w Polsce ponad 37 tys. osób. Prawdopodobnie przeważająca część z nich to seniorzy. Prawdopodobnie – bo po pierwszych paru miesiącach publikowania szczegółowych statystyk dotyczących ofiar patogenu Ministerstwo Zdrowia zrezygnowało z podawania wieku i płci zmarłych. Zważywszy jednak na informacje z początkowego okresu trwania pandemii, nawet 90 proc. wszystkich zgonów może dotyczyć osób powyżej 65 roku życia. Co więcej, wnioskując z danych publikowanych przez analityków Coronavirus – Monitor Instytutu Roberta Kocha, w ramach bloga: Corona-Zahlen: Karte zeigt aktuelle Fälle in Deutschland und der Welt (morgenpost.de), Polska jest w czołówce państw, które procentowo straciły dotychczas najwięcej obywateli.

Zgony towarzyszące
Niestety, trudno obecnie oszacować także liczbę zgonów będących następstwem wstrzymania leczenia ciężko chorych z powodu obawy przed możliwością zarażenia się koronawirusem. Należy się jednak spodziewać, że w najbliższych latach takie pośrednie skutki pandemii będą widoczne także i w tych statystykach. To jednak nie koniec złych prognoz. Kryzys demograficzny może bowiem pogłębić się również wskutek ubożenia społeczeństwa, którego część za sprawą wprowadzanych od kilkunastu miesięcy lockdownów zdaje się już teraz być na granicy egzystencji. Dowodem na to jak poważna jest sytuacją są pojawiające się co raz częściej manifestacje oraz lokalne bunty przedsiębiorców. Warto w tym miejscu podkreślić, że naturalną konsekwencją ubożenia społeczeństwa jest między innymi słabsza dostępność do służby zdrowia, a co za tym idzie wzrost śmiertelności.

Znów wzrost samobójstw?
Choć od kryzysu finansowego z lat 2008-2013, minęło już trochę czasu, to statystycy mają zapewne w pamięci jedną z wielu jego upiornych konsekwencji, tj. znaczny wzrost liczby samobójstw. Według danych zebranych przez naukowców z uniwersytetów w Oxfordzie, Bristolu oraz w Hongkongu, a następnie opublikowanych przez periodyk „British Medical Journal”, tylko w 2009 r. odnotowano o ponad 5 tysięcy więcej samobójstw w Europie i w Ameryce niż w latach poprzednich. I choć bez wątpienia kryzys finansowy był dla wielu ludzi wielkim przeżyciem: odbierał fortuny i doprowadzał do bezdomności tysiące osób to trudno go porównywać z obecnym, kiedy to oprócz problemów natury gospodarczej, od wielu miesięcy ludność poddawana jest izolacji i żyje w nieustannym strachu o siebie i bliskich. Uwaga! Pomimo to, w Polsce nie powstał jeszcze żaden społeczny program wsparcia psychologicznego dla osób dotkniętych przez pandemię. A to już ostatni dzwonek by reagować.

Konsumpcjonizm pokonał rodzinę
Polskie problemy z przyrostem naturalnym miały się skończyć wraz ze wzrostem dobrobytu spowodowanym zmianą systemu polityczno-gospodarczego w 1989 r. Przejście z gospodarki planowej na rynkową nie poprawiło jednak sytuacji demograficznej Polski. Kolejne nadzieje na wzrost liczby mieszkańców Polski budziła akcesja unijna z 2004 r. Zamiast jednak zwiększać zasoby ludności Polska oddała najbardziej przedsiębiorczych rodaków bogatszym krajom Europy Zachodniej, i znów było nas mniej, zamiast więcej. Ci, którzy zostali od lat targani są z jednej strony lękiem o przetrwanie spowodowanym niskim poziomem pewności pracy, a z drugiej strony – pokusą konsumpcjonizmu. Jeden i drugi czynnik jest niezwykle skuteczny w zniechęcaniu do posiadania dzieci. Jak widać, nie pomogło nawet „500+”, które z planowanego programu prorodzinnego stało się szybko tylko programem wyrównywania szans.

Hej, hej Polonio!
Prawdopodobnie nie spełni się również kolejne oczekiwanie: powrót do kraju Polonii rozsianej po całym świecie. Na repatriantów z Kazachstanu i innych byłych państw ZSRR raczej szybko nie znajdą się środki, a dziesięciomilionowa diaspora Polaków w USA zdążyła się już wtopić w amerykańskie społeczeństwo. Być może część rodaków wróci z Wysp, gdy okaże się, że po brexicie nie mają tam czego szukać.

Ale nawet, gdyby wróciła cała polska emigracja to bez rewolucji w polityce prorodzinnej wyludnienie kraju będzie tylko kwestią czasu. Rewolucji w rozumieniu stworzenia systemu zachęt do zakładania rodzin i trwania w nich. Rewolucji wyrażonej poprzez tworzenie stabilnego prawa chroniącego pracownika przed nieuczciwym pracodawcą. Rewolucji także w służbie zdrowia, która zmienia się zbyt wolno wobec wyzwań, z jakimi mamy do czynienia i będziemy mieć w kolejnych dekadach.

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.

Kluczowe napięcie – niszcząca siła koronawirusa


Być może świat zamieni się w „Titanica” i zacznie dochodzić do sytuacji analogicznych, jak na słynnym brytyjskim transatlantyku, który nieszczęśliwe utonął w nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku: ludzie będą sobie wydzierać szpitalne łóżka; zamożniejsi wykupią miejsca w szpitalach; albo też zastosowana zostanie brutalna, darwinowska selekcja: z powodu braku respiratorów osoby rokujące mniejsze szanse na wyzdrowienie, ale wciąż żywe, będą od nich odłączane.

Roman Mańka – Co to jest koronawirus i skąd się wziął, jakie jest jego podłoże? Choroba ma głębokie źródło w prądzie ideologicznym, z którego bardzo niewiele osób zdaje sobie sprawę, nierzadko i paradoksalnie traktując go pozytywnie: z racjonalizmu, a ujmując problem precyzyjnie jego pochodnych utylitaryzmu oraz konsumpcjonizmu. We współczesnym świecie etos cierpienia został zastąpiony wartością przyjemności; wszystko ma być przyjemne, zaś cierpień i nieprzyjemności należy unikać. Tymczasem one przecież nas hartują, uodparniają, immunizują.

Racjonalizm stworzył ilościowe kryteria życia: demografii, zamieszkania, pracy. Ludzie zaczęli żyć w uporządkowanych strefach. Niemiecki socjolog, Max Weber stworzył pojęcie „żelaznej klatki”, a więc systemu, w którym wszystkie zachowania poddane są procesowi podwyższonej racjonalności (ma to miejsce zwłaszcza w społeczeństwach kapitalistycznych), w ramach którego dominuje myślenie ilościowe, nastawione przede wszystkim na efektywność, wydajność, rachunek ekonomiczny, standaryzację oraz kalkulacyjność.

Racjonalizm pociągnął za sobą dwa inne, wzajemnie powiązane zjawiska utylitaryzm oraz konsumpcjonizm: wszystko co znajduje się w życiu człowieka miało się stać użyteczne, a także przyjemne.

Dlatego zaczęto ingerować w naturę. Rewolucja przemysłowa spowodowała powstanie wielkich skupisk ludzkich w postaci fabryk, zakładów pracy, wielkich przedsiębiorstw, to z kolei zaś uruchomiło zakrojone na ogromną skalę procesy urbanizacji. Człowiek w coraz większym stopniu zaczął ingerować w naturę. Zajmować te miejsca, a także obszary, w których dotychczas zamieszkiwały różne gatunki zwierząt. To zakłóciło ekosystem i naturalny bieg egzystencji.

Bardzo ciekawe napięcie zauważył Gerhard Lenski, amerykański socjolog, autor ekologiczno-ewolucyjnej teorii społeczeństwa, związanej z ewolucją kulturową. Zajmując się rozwojem ludzkości doszedł do wnioski i opisał w swoich książkach, „Power and privilege”, jak również „Human societies. An Introduction to Macrosociology”, kluczowy czynnik, który jest przyczyną radykalnych zmian w społeczeństwie: demografię.

W opinii Lenskiego, nadmierna prokreacja stanowi poważnie destabilizującą, a nawet destrukcyjną siłę, zaś reprodukcja ludności, w tym zwłaszcza jej liczebność, jest ograniczona poprzez możliwości korzystania z dostępnych zasobów oraz zdolność do produkcji żywności. Współczesna gęstość zaludnienia jest nienaturalna.

Odpowiedź natury
Z danych demograficznych można wyciągnąć wiele istotnych wniosków. W przeszłości demografowie na podstawie analiz przyrostu ludności, przewidywali wiele spektakularnych zjawisk: wojny, kryzysy gospodarcze, kataklizmy, rewolucje technologiczne, zmiany cywilizacyjne, a także okresy dynamicznego rozwoju i nadchodzącej prosperity.

Analiza demograficzna ostatnich 2 tys. lat daje wiele do myślenia i w sposób bardzo wymowny zwraca uwagę na gwałtowne przyspieszenie reprodukcyjne, które dokonało się na naszych oczach. Liczby najczęściej najlepiej przemawiają do wyobraźni i w tym przypadku również przemawiają bardzo mocno: tysiąc osiemset piętnaście lat, tyle ludzkość potrzebowała, aby osiągnąć pierwszy miliard ludności, uzyskano go dopiero w 1815 roku, czyli w roku Bitwy pod Waterloo i klęski Napoleona; później nastąpiło gwałtowne i nie do końca wytłumaczone przyspieszenie: do kolejnego miliarda ludzkość doszła już w przeciągu nieco ponad stu lat, w roku 1930; 40 lat później w ósmej dekadzie XX wielu (lata 70.) było nas już 4 miliardy, zaś szacuje się, że do ósmego miliarda dojdziemy około roku 2025.

Jak widać na pierwsze podwojenie liczby ludności ludzkość potrzebowała ponad stu lat (1815-1930), ale następne podwojenie nastąpiło już na przestrzeni lat 40, zaś kolejne będzie miało miejsce po latach 50.

Lenski miał rację, podwyższona reprodukcja stanowi poważnie destabilizującą siłę. Wywołuje wiele konsekwencji wtórnych, w dziadzinach gospodarki, życia społecznego, polityki, techniki, kultury, a nawet moralności i zwłaszcza ekosystemu. Wystarczy przypomnieć, że w okresie 1930-2020, a więc w okresie największego przyrostu demograficznego miały miejsce dwie wojny światowe, wiele krwawych konfliktów zbrojnych w rożnych częściach świata, potężne kryzysy gospodarcze oraz kataklizmy, głód dotykający 830 milionów ludzi.

W tym samym czasie, kapitalistyczny Zachód osiągnął szczyt gospodarczej prosperity. Rozwój gospodarczy wiązał się z koniecznością ekspansji cywilizacji na coraz to nowe tereny. Ludność weszła na obszary zajmowane dotychczas tradycyjnie przez zwierzęta. Dopuściła się ingerencji w naturalny rytm natury, a jak mawiał prymas tysiąclecia, ks. kardynał Stefan Wyszyński: „natura płaci buntem za bunt”; natura odpowiedziała, i tak jak człowiek zajął ortodoksyjne przestrzenie należące do zwierząt, tak odzwierzęce wirusy dokonały ekspansji na człowieka.

Redundancja urbanizacji okazała się niezwykle destruktywnym procesem.

Rozpad antropologiczny
W ten sposób doszliśmy do globalizacji. W kontekście koronawirusa oraz choroby covid-19 warto kilka słów poświecić temu procesowi, a zwłaszcza uwarunkowań, które on narzuca. Globalizacja tworzy bowiem szczególnie korzystne okoliczności do proliferacji tej (i nie tylko tej) pandemii. Ogólnie mówiąc, tak jak w wymiarze indywidualnym, jednostkowym koronawirusy wykorzystują słabość systemu immunologicznego, tak w sensie bardziej abstrakcyjnym, instytucjonalnym, wspólnotowym wykorzystują niską odporność systemu politycznego, jego słabość oraz niski poziom dostosowania do globalnych warunków gry.

Jak wynika z teorii funkcjonalnej Talcotta Parsonsa: system polityczny w wymiarze zbiorowym jest systemem immunologicznym, ma zapewnić społeczeństwu adaptację, integrację, koordynację, kontrolę, realizację celów oraz podtrzymywać wzory zachowań i redukować napięcia. Czyli m.in., ma zapewnić bezpieczeństwo.

Narastające na przestrzeni dziejów tendencje do wymiany handlowej, dynamiczny rozwój gospodarczy, pogoń za bogactwem, powstanie społeczeństwa przemysłowego i postprzemysłowgo, a także towarzyszący temu rozwój środków komunikacji, spowodowały, że człowiek ujarzmił przestrzeń, zaczął nad nią panować, podporządkowywać sobie. Zjawisko to nazwano globalizacją.

Cechy nowego świata świetnie pokazuje dychotomia Petera Bergera, ukazująca w sposób dialektyczny i typologiczny: „społeczeństwo losu” i „społeczeństwo wyboru”; w przeciągu dziejów ludzie w coraz większym stopniu przesuwali się na continuum ze stref „społeczeństwa losu” do obszarów „społeczeństwa wyboru”, tyle tylko, że ten wybór oznaczał jednocześnie ingerencję w naturę.

Globalizacja pociąga za sobą dwa przeciwstawne procesy: w powierzchownym ujęciu świat się łączy, ujednolica, ale w bardziej głębokim, dużo trudniejszym do zauważenia – rozpada.

O rozpadzie antropologicznym pisze francuski etnolog, Marc Augé. Naukowiec dowodzi, że nie ma już miejsc w tradycyjnym, antropologicznym rozumieniu. Tym zaś co charakteryzuje współczesny świat są – i tu celowo dla nazwania tego zjawiska Augé tworzy neologizm – „nie-miejsca” (franc. „non-lieux”). Oznacza to, że nasze miejsce fizyczne coraz rzadziej pokrywa się z miejscem antropologicznym czy moralnym.

Diagnoza Augé ma większe znaczenie dla życia towarzyskiego, rodzinnego, indywidualnego, intymnego. społecznego, kulturowego; na dużo bardziej systemowe, instytucjonalne konsekwencje wskazuje natomiast eksploracja wybitnego znawcy procesów globalizacji, amerykańskiego antropologa indyjskiego pochodzenia, Arjuna Appaduraia. Mówi on również o roszadzie…ale o innym: funkcjonalnym, systemowym. Jako emblematyczną cechę globalizacji wskazuje zjawisko tzw. dysjunkcji, czyli rozczepieniem wymiarów, które do tej pory stanowiły holistyczną jedność systemową: ekonomicznego, kulturowego politycznego.

Globalizacja spowodowała, że drogi gospodarki, kultury, polityki rozeszły się, a poszczególne przestrzenie – gospodarcza, kulturowa, polityczna – nie pędzą już z jednakową prędkością. Rzeczywiście powstał „świat wielu prędkości”, nie tylko w takim znaczeniu jakiego używano podczas wielkiego kryzysu ekonomicznego 2008, że państwa pędzą z różną prędkością, ale również takiego: że poszczególne wymiary cywilizacji poruszają się z nie takimi samymi szybkościami.

Dysonans suwerenności i skuteczności
Polityka nie pokrywa się z gospodarką. W wymiarze politycznym świat jest nadal lokalny, zaś w sferze gospodarczej dużo bardziej globalny. To oznacza, że wszelkie kryzysy, krachy, kataklizmy, tragedie, czy to co nas w tym przypadku najbardziej interesuje – pandemie – mają globalny charakter, a polityka za tym nie nadąża, nie posiada kontroli, bo tkwi w lokalności.

W warstwie instrumentalnej brakuje politycznego narzędzia, które mogłoby stymulować globalne zagrożenia.

Czynnik konstytutywny państwa – suwerenność – rozszerzył swoje granice. Nie jest już tym samym, co w porządku tzw. państw postwestfalskich określonego na Konferencji Westfalskiej w 1648 roku, po zakończeniu wojny trzydziestoletniej, w ramach którego państwo miało charakter narodowy odwołujący się do ściśle zdefiniowanego terytorium, o w miarę jednorodnej kulturze oraz zamieszkujących tam grupach etnicznych.

Niespójność oraz brak koherencji współczesnych wymiarów cywilizacyjnych stała się poważnym problemem. Prowadzi do wielu napięć, Między innymi z tego powodu niemiecki filozof i socjolog, Jürgern Habermas postulował pogłębienie integracji europejskiej, nie tylko poprzez dalej idące połączenie państw narodowych w spójną federację polityczną budowaną na podłożu wspólnej konstytucji, ale również poprzez stanowcze zacieśnienie życia społecznego, i kulturowego, a także zachęcał do wprowadzenia deliberatywnych, komunikacyjnych warunków aktywności obywatelskiej w Europie, opartej na rozumie komunikacyjnym, a nie sprowadzanie całej integracji europejskiej, jak ma to miejsce obecnie, jedynie do jedności biurokratycznej europejskiego establishmentu.

Problemem współczesnej Europy i świata, jest fakt, że suwerenność nie pokrywa się ze skutecznością oraz ze sprawiedliwością; jest nieadekwatna do skuteczności na polu pragmatycznym oraz ze sprawiedliwością na polu gospodarczym i moralnym.

Habermas chce to naprawić. Postuluje stworzenie kosmopolitycznego narzędzia koordynacji i kontroli. Podobnie uważają australijski filozof i etyk Peter Singer oraz Daniel Moellendorf forsując koncepcję sprawiedliwości, a w ślad za tym również i jej instrumentu (skuteczności) kosmopolitycznej i rozciągając ją na globalną skalę.

Atak nie-wprost
Koronawirus obnażył wszystkie niespójności globalizacji. Sprzyja mu zdecydowanie brak koordynacji politycznej, jak również deficyt skuteczności instrumentalnej. Długo można by wymieniać jego konsekwencje ściśle medyczne, związane z konkretnymi zachorowaniami czy śmiertelnością, jednak istotne, a kto wie czy nie istotniejsze są zagrożenia wtórne i niebezpośrednie, nie związane z konkretnym, indywidualnym atakiem infekcji. Koronawirus infekuje również systemowo.

W XX wieku, angielski teoretyk wojskowości i strategii militarnych, Basil Henry Liddell Hart stworzył koncepcję uderzeń nie-wprost, agresji dokonywanej niebezpośrednio. Diagnoza Liddella Harta miała oczywiście zastosowanie do działań typowo wojskowych, jednak koronawirus atakuje bardzo podobnie: pośrednio i bezpośrednio.

Bezpośrednim działaniem jest pandemia zakażająca określoną liczbę ludzi, z której WHO śmiertelność określa na poziomie 3,4 proc., a w ponad 20 proc. przypadków choroba ma przebieg ciężki.

To wirus o charakterze typowo selekcyjnym, przeszedł na człowieka od zwierząt, prawdopodobnie nietoperzy lub wielbłądów. Natura wyposażyła go w mechanizm działania eliminującego, aby usuwać najsłabsze jednostki ze środowiska zwierzęcego, o obniżonej wartości systemu immunologicznego bądź dotknięte innymi chorobami, stające się obciążeniem dla populacji. W ten sposób natura realizuje u zwierząt darwinowski proces doboru naturalnego. Po przejściu na ludzi również będzie realizował mechanizm selekcji, usuwając ze społeczeństwa najsłabsze osoby: ludzi starszych lub dotkniętych chorobami współistniejącymi.

Jednak kto wie czy dużo bardziej niebezpieczne są ataki niebezpośrednie, uderzające nie wprost w gospodarkę, życie społeczne, kulturę, moralność, funkcjonalność instytucji oraz systemów, etc.

Główne zagrożenie koronawirusem nie wiąże się z konkretnymi danymi ilościowymi, z liczbami, które w wielu przypadkach mogą być relatywne, gdyż należy uwzględnić zmienne takie jak jakość państwa, kondycja służby zdrowia, poziom etosu obywatelskiego społeczeństwa, dyscyplinę i subordynację ludzi, stan finansów publicznych, mobilność wolontariatu, itp.

Covid-19 może powodować, że na skutek choroby umierać będą osoby, które nie są nią bezpośrednio dotknięte: np. bezrobotni z powodu braku pomocy i apatii państwa, albo też pacjenci leczący się na inne choroby, a przebywający w szpitalach, z uwagi na konieczność zwolnienia miejsc w ośrodkach hospitalizacji lub potrzebę zabezpieczenia większej ilości respiratorów.

Amerykańscy naukowcy zdefiniowali moment krytyczny sprawiający, że koronawirus jest tak bardzo groźny. Polega on na tym, że po przekroczeniu pewnej granicy zachorowań w skali danego kraju, przeciążona zostaje służba zdrowia. I to jest główne clou problemu: (otóż) po osiągnięciu określonego poziomu zachorowań ośrodki medyczne nie są w stanie obsłużyć tak dużej ilości pacjentów; nie tylko w szpitalach, ale również w kostnicach zaczyna brakować miejsc. To zaś wtórnie może uruchomić wiele patologicznych, zdegenerowanych zjawisk moralnych, przypominających sytuację z „Titanica” z kwietnia 1912 roku, kiedy ludzie siłą wyrywali sobie szalupy ratunkowe albo płacili marynarzom za ich udostępnienie; podobnie w przypadku Covid-19 może dać o sobie znać panika i korupcja w walce o miejsca w szpitalach. Jednak w miarę upływu czasu to właśnie szpitale staną się wielkimi ogniskami koronowirusa i będą miały skrajnie destruktywną zdolność eliminowania personelu medycznego, co radykalnie pogorszy sytuację pacjentów.

Dadzą również o sobie znać potężne skutki polityczne, w postaci ciężkiego kryzysu ekonomicznego, recesji, bezrobocia, być może głodu, a także niemożliwości przeprowadzenia w terminach konstytucyjnych wyborów, a przez to obniżenia legitymizacji politycznej poszczególnych rządów i zwiększenia ryzyka społecznych napięć, niepokojów oraz rewolucji.

Niszcząca siła alienacji
Zdaje się, że stary świat jaki znaliśmy do tej pory, właśnie dobiega końca. Globalizacja wymaga dopasowania. I nie chodzi tylko o synchronizację poszczególnych wymiarów świata: gospodarczego, społecznego, kulturowego, politycznego, ale przede wszystkim o stworzenie skutecznego politycznego narzędzia do panowania nad globalnymi żywiołami.

W połowie lat 80. XX wieku, niemiecki socjolog, Ulrich Beck, sformułował pojęcie „społeczeństwa ryzyka”. W pracy pt. Risikogesellschaft: Auf dem Weg in eine andere Moderne wymienił najważniejsze zagrożenia przed jakimi stoi współczesny świat. W jego analizie ryzyka skojarzone zostały z rozwojem społeczeństwa przemysłowego, a także rozwojem cywilizacyjnym; najpoważniejsze niebezpieczeństwa jakie zdiagnozował Beck to: skażenie środowiska, globalne ocieplenie wywołane przez emisję gazów cieplarnianych, susze. Podstawowe zjawiska, przed którymi przestrzegał obejmowały m.in. ryzyka ekologiczne i zdrowotne. O ryzyku związanym ze zmianami cywilizacyjnymi oraz technicznymi, a także z globalizacją wspominał również Anthony Giddens w koncepcji „późnej nowoczesności”. Angielski uczony twierdził, że na przełomie XX i XXI wieku społeczeństwo światowe wkroczyło w etap tzw. późnej nowoczesności, co wiąże się ze destruktywnymi zmianami kulturowymi: chaotycznością, fragmentaryzacją osobowości, niepewnością, nieprzejrzystością oraz brakiem stabilizacji.

Jednym z podstawowych zgrzytów współczesnego świata jest brak koherencji pomiędzy suwerennością a sprawiedliwością. Na to wskazuje amerykański historyk polityki, John Rawls, w „Prawie ludów” i między innymi odmawiając z tego powodu rozpatrywania sprawiedliwości w kontekście globalnym, kosmopolitycznym i międzynarodowym. Rawls mówi: sprawiedliwość jest sprawą państw narodowych, gdyż one zarządzają skutecznością.

Koronawirus jest w stanie w dużo większym, wręcz radykalnym stopniu, zwiększyć rozwarstwienie pomiędzy sprawiedliwością a skutecznością, prowadząc do ogromnego kataklizmu gospodarczego i biedy. A skoro państwa narodowe nie rozporządzają już skutecznością, tak jak kiedyś, i nie posiadają zdolności kontrolowania globalnych żywiołów, nie będą mogły szybko zatrzymać koronowirusa oraz innych pandemii.

Polski filozof polityki i historyk idei, prof. Marcin Król, wskazuje, że SARS CoV-2 spowoduje pojawienie się masy ludzi, których w ślad za Florianem Znanieckim, określił jako „ludzi zbędnych”. – „Pojawi się olbrzymia liczba ludzi zbędnych. To znaczy takich ludzi, którzy nie będą mieli pracy; nie będą wiedzieli, co ze sobą zrobić. […] Właśnie. Ci ludzie zbędni są niesłychanie podatni na niewiadome zdarzenia. To znaczy nie umiemy przewidzieć ich zachowań. Powtarzam po Znanieckim; to był wielki socjolog. Najpierw mogą być bunty o takim charakterze, że zbiją szybę w sklepie. Ale mogą być też bunty o charakterze politycznym” – konkluduje prof. Król, w wywiadzie udzielonym dla „Polska The Times”.

Z ludźmi zbędnymi, tzw. bezpaństwowcami, mieliśmy do czynienia pomiędzy pierwszą a drugą wojną światową. Sytuacja taka nastąpiła w rezultacie asymetrii pomiędzy wspólnotą polityczną – narodową, a szerszą i bardziej złożoną strukturą etniczną społeczeństw. Dziś ta asymetria zachodzi również w tym punkcie, ale dużo bardziej niebezpieczne jest rozwarstwienie klasowe, które wpisuje się w ostry podział polityczny.

Ludzie uważani za niepotrzebnych, wykluczonych czy czujący się zbędnymi zawsze prowadzili do poważnych napięć społecznych oraz stawali się ważnym czynnikiem radykalnych politycznych zmian. Hannah Arendt, w „Narodzinach totalitaryzmu”, właśnie tę kategorię ludzi określiła jako jeden z powodów powstania społeczeństw i systemów totalitarnych.

Autor jest socjologiem, zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki oraz obserwacją uczestniczącą. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia, a także hermeneutyka. Jest redaktorem naczelnym Czasopisma Eksperckiego Fundacji FIBRE oraz członkiem zarządu tej organizacji. Pełni również funkcję dyrektora zarządzającego Instytutu Administracja.