D’hondt – czyli teoria względności…

Słyszę tak wiele mitów i legend na temat działania systemu przeliczania głosów na mandaty – D’hondta – ze strony ludzi, którzy o tym bladego pojęcia nie mają oraz związanej z tym jedynie słusznej i uporczywie forsowanej doktrynie o jednej liście opozycji, że ze śmiechu już skręca mnie w brzuchu.

Roman Mańka:
Prawda jest inna, dużo bardziej złożona. System D’hondta może zadziałać w bardzo różny sposób i tego nikt przed wyborami do końca nie jest w stanie przewidzieć. Czasem opłaca się wystawić jedną listę, czasem dwie, a czasem nawet trzy. Wiele zmiennych decyduje o tym, co się opłaca: 1) ile komitetów w ogóle wystartuje w wyborach; 2) ile list wejdzie do sejmu; 3) jaka jest struktura poparcia poszczególnych ugrupowań i jakie są odległości (dystanse) pomiędzy poszczególnymi listami; 4) i wreszcie najważniejsza rzecz: jak się rozkładają głosy pomiędzy okręgami (globalnie) i w poszczególnych okręgach (lokalnie).

Nieobliczalny system
Wynik w skali kraju, poza rozstrzygnięciem, które komitety będą uczestniczyły przy podziale mandatów oraz wymiarze medialnym, nie ma większego znaczenia, bo podziału mandatów dokonuje się w okręgach.

Nawet sam Einstein nie wymyśliłby bardziej nieobliczalnego systemu, którego główną cechą jest asymetria.

D’Hondt w różnych wyborach dawał rozmaite wyniki. W 2015 roku PiS otrzymał w wyborach 37,58 proc. głosów i dało mu to 235 mandatów; cztery lata później otrzymał 43,59 proc. i dostał tyle samo mandatów. W 1993 roku KPN zdobył 5,77 proc. wyborców uczestniczących w wyborach i przypadło mu 22 mandaty; w 1997 ROP uzyskał poparcie na bardzo podobnym poziomie (5,56 proc.), co starczyło zaledwie na 6 mandatów.

Wbrew pozorom i temu co się mówi, D’hondt to dość nieobliczalny system, który może dać bardzo różne wyniki. Kluczowe znaczenie ma tu nie poziom poparcia zwycięzcy, lecz struktura poparcia będąca wynikiem rezultatów wszystkich wyborczych graczy oraz rozkład głosów w okręgach.

Loteria
W ramach systemu D’hondta możliwa jest też sytuacja, że przy dość zbliżonych wynikach wyborczych w skali kraju i nierównomiernym rozkładzie poparcia jednego z komitetów w okręgach, lista z największą liczbą głosów w skali kraju może otrzymać mniej mandatów niż lista z mniejszą ilością głosów.
Przy zbliżonych rezultatach dwóch najbardziej popularnych komitetów i specyficznym rozkładzie głosów w okręgach jest to scenariusz wcale nie taki nieprawdopodobny.

System D,Hondta, wbrew istniejącym stereotypom, to często jest loteria i wypadkowa różnych (czasami bardzo przypadkowych) zmiennych. Przed wyborami wielu rzeczy nie da się przewidzieć.

Oczywiście, generalnie można powiedzieć, że sprzyja zwycięzcom, ale to też duże uproszczenie, zwłaszcza gdy się popatrzy na wyniki PiS z dwóch ostatnich wyborów do Sejmu. W jednych, przy słabszym wyniku ogólnokrajowym sprzyjał formacji Jarosława Kaczyńskiego; w drugich, przy najlepszym rezultacie w historii wyborów w Polsce, już raczej nie.

 

Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.

Zbyt liczna koalicja się nie opłaca

Trzy listy opozycji w wyborach do Sejmu, to jest ryzykowny wariant. Skoro opozycję miałyby reprezentować trzy listy, to wówczas w praktyce w Sejmie znajdzie się pięć podmiotów opozycji (nie licząc Konfederacji, itd.). Stworzenie rządu z pięciu elementów może być bardzo trudne, a rządzenie w takich warunkach jeszcze trudniejsze.

Roman Mańka: Ryzyko polega na tym, iż nie wszystkim będzie się opłacało partycypować w tego rodzaju strukturze władzy i pojawi się pokusa, aby w bardziej, lub mniej oficjalny sposób przyjąć ofertę sojuszu z PiS.


Gdzie kucharek sześć…
Np., gdyby Lewica (lub któreś z ugrupowań wchodzące w jej skład) miała wejść w koalicję rządzącą złożoną z pięciu ugrupowań, mogłaby liczyć na jednego, spośród pięciu, wicepremierów, dwóch, może trzech ministrów, jednego wicemarszałka Sejmu, spośród pięciu, paru wojewodów.

To się nie opłaca. PiS zaoferowałby dużo więcej: jednego wicepremiera, ale spośród dwóch, sześciu, siedmiu ministrów, wiceministrów we wszystkich resortach, siedmiu wojewodów, wszystkich wicewojewodów, wicemarszałka Sejmu (spośród dwóch), a może nawet i samego marszałka Sejmu, jeżeli układ polityczny by tego wymagał. No i oczywiście niezliczoną ilość posad w agencjach rządowych oraz spółkach skarbu państwa, wspólne zarządzanie mediami publicznymi.

Uczestniczenie w rządzeniu, w warunkach dużej ilości koalicjantów z partykularnego punktu widzenia nie opłaca się, pomijając już problem, że jest to wariant bardzo niekorzystny dla państwa, gdyż w sposób nieracjonalny i niepragmatyczny rozbudowuje strukturę rządu i administracji państwa.

Uruchomienie przepływów
Jeżeli PiS będzie wystarczająco silny (co to znaczy wystarczająco silny?; to znaczy, że osiągnie więcej niż 35 proc. poparcia w skali kraju), zaś opozycja wejdzie do Sejmu trzema listami z czego po wyborach wyłoni się pięć podmiotów, może się zdarzyć, iż któryś z nich, z koniunkturalnych, partykularnych pobudek, pójdzie na współpracę z PiS. Najbliższa tej pokusy jest moim zdaniem: Lewica.

Sęk jednak w tym, że PiS może nie być wystarczająco silny (choć to jeszcze nie jest do końca przesądzone). Zakładam, że w wyborach do Sejmu wystartuje sześć komitetów: PiS (albo Zjednoczona Prawica), Koalicja Obywatelska, Polska2050-PSL, Lewica, Konfederacja, oraz Agro-Unia.

Struktura aktorów (graczy) na scenie wyborczej jest niesamowicie ważna i najczęściej właśnie ten czynnik – strukturalny – decyduje o wynikach wyborów.

Dla PiS-u jest to śmiertelnie niebezpieczny i niebywale niekorzystny układ, gdyż koalicja Polska2050-PSL oraz Agro-Unia wręcz „oskubią” go z poparcia w jego wyborczym bastionie, czyli na prowincji, na wsi i w małych miasteczkach.

Dlatego sens ma wystawienie przez opozycję dwóch list: jedna będzie efektywnie konkurować z PiS na prowincji, zabierając partii Jarosława Kaczyńskiego dużo głosów i w ten sposób otwierając nieosiągalne do tej pory przepływy, zaś druga lista (np. KO-Lewica) zmiażdży PiS w wielkich miastach.
Z dwóch podmiotów łatwiej też po wyborach będzie stworzyć rząd i sprawować władzę.

(pisząc o opozycji mam na myśli: KO, Polskę2050-PSL, Lewicę)

 

Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.

Optymalny wariant


Od kilku dni toczy się dyskusja czy opozycja w przyszłorocznych wyborach parlamentarnych ma wystawić jedną listę czy dwie. Ja odpowiem na to pytanie: oczywiście, że dwie, bo wówczas opozycja uzyska więcej mandatów i straci mniej głosów. Być może obecnie z PiS uda się wygrać przekonująco również jedną listą, lecz dwie dadzą większą zdobycz foteli poselskich.

Roman Mańka: Problemem przy jednej liście jest elektorat wiejski i z małych miast. Wyborcy Ci nie akceptują Platformy Obywatelskiej. Każda koalicja, w której partycypować będzie PO zostanie na prowincji odrzucona, tym bardziej kiedy „twarzą” takiej formacji miałby zostać Donald Tusk. Po prostu PO jest na wsi nieakceptowalna. W układzie jednej opozycyjnej listy z udziałem PO, jeżeli ludowi wyborcy PSL-u staną przed alternatywą: koalicja opozycji albo PiS, wybiorą (niestety) PiS. Gdy natomiast powstaną dwie opozycyjne listy: Polska2050-PSL oraz PO-Lewica, ludowy elektorat PSL nie odpłynie do PiS, lecz zagłosuje na Hołownię i PSL. I tak właśnie wariant jest optymalny.

Warunek kategoryczny
Przy wspólnej liście (z udziałem PO), PSL i Hołownia (który również jest względnie popularny na wsi i w małych miasteczkach) tracą wyborców. Ta strata to może być nawet 10 proc, które w ten sposób zyska PiS. Przy dwóch listach opozycyjnych, wyborcy z prowincji nie muszą stać przed alternatywą PO albo PiS, i wówczas wybiorą trzecią opcję: PSL w koalicji z Hołownią.

Szczerze mówiąc, to dziwię się, iż ludzie mieniący się ekspertami zastanawiają się czy jedna lista czy dwie. Przecież trzy lata temu ta lekcja była już przerabiana. Gdy tworzono jedną listę opozycji w postaci Koalicji Europejskiej, przestrzegałem, na długo przed wyborami, przed konsekwencjami tego kroku. Pamiętam, iż opublikowałem wówczas artykuł: „Zbyt rozciągnięty front”.
Ostrzegałem, że w takiej konfiguracji opozycja wyborów nie wygra, tracąc właśnie elektorat na wsi i w małych miasteczkach oraz wzmacniając PiS. Życie pokazało, że tak się właśnie stało. Pół roku później, gdy w wyborach do Sejmu opozycja wystawiła trzy list, okazało się, że PiS zdobył mniej głosów niż w wyborach do Europarlamentu, bo na wsi i w małych miasteczkach miał wówczas konkurentów, a w elekcji europejskiej był tam właściwie bezkonkurencyjny.

Jest jeden warunek pewnej porażki PiS. Żeby formacja Jarosława Kaczyńskiego przegrała jakiekolwiek wybory musi mieć silnego konkurenta na prowincji. Nie zrobi tego żadna koalicja, z którą kojarzony jest szyld PO, lub nazwisko Tuska.

Co innego w wielkich miastach, tam PO może dominować.

Koniunkcje wywołują przesilenia
Jest jednak jeden poważny kłopot: (otóż) jeżeli nie powstanie jedna lista, to wówczas będą trzy. Na takim wariancie najbardziej straci PO, bo po prostu zostanie oskubane: z lewej strony przez Lewicę, a z prawej przez koalicję: Hołownia-PSL. W takim układzie (trzech opozycyjnych list), również PiS nie będzie bez szans.

Trzeba też pamiętać o jeszcze jednej rzeczy. Rok 2023 to koniunkcja. Odbędą się wówczas nie tylko wybory parlamentarne, lecz również samorządowe. A w trakcie koniunkcji różne rzeczy mogą się zdarzyć. I różne alianse mogą być zawierane.
Jak mawiała moja idolka, Hannah Arendt: „polityka i religia, to dwie dziedziny, w których mają miejsce różne cuda”.

 

Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.