Prasa na ropie

Czy inwestowanie w media przez PKN Orlen ma sens? Co nafciarze mogą osiągnąć w prasie i na czym są w stanie się sparzyć?

Jerzy Mosoń: PKN Orlen ogłosił w grudniu 2020 r., że kupuje wydawnictwo Polska Press Grupa, należące do niemieckiej Verlagsgruppe Passau. Transakcja ma wielowymiarowy charakter – biznesowy ze względu na cele jakie w sprzedaży detalicznej chce osiągnąć koncern, wysoki koszt zakupu, a także wyzwanie jakim jest utrzymanie wielu redakcji w dobie koronakryzysu. Nie mniej ważny jest też aspekt polityczny tej decyzji, bo przejęcie kilkuset tytułów, w tym istotnej części mediów regionalnych wpisuje się w apele środowisk prawicowych dotyczące potrzeby repolonizacji mediów. Przeciwstawiają się im opinie szczególnie lobby lewicowo-liberalnego, które obawia się upolitycznienia mediów przejętych przez państwową spółkę. Wątpliwości mają też wydawcy, lokalnej, niezależnej prasy, której już wcześniej trudno było konkurować z Polska Press, a nowy właściciel może tę sytuację jeszcze pogorszyć.

Synergia działań
Eksperci zajmujący się inwestycjami, branża PR oraz medioznawcy zastanawiają się od kilku tygodni nad tym, w jaki sposób zakup Polska Press wpłynie na wyniki sprzedaży paliw polskiego giganta oraz jego wizerunek? Czy da się zrealizować cele, jakie deklaruje Orlen tj. „plan wzmocnienia sprzedaży detalicznej, stworzenie elastycznej, spersonalizowanej i kompleksowej oferty dla klientów, zoptymalizowanie kosztów marketingowych oraz uzyskanie dostępu do big data?” Warto w tym kontekście mieć na uwadze jeszcze jedno przejęcie Orlenu. Niedawno spółka paliwowa nabyła dystrybutora prasy Ruch S.A., co czyni zakup części mediów – tytułów prasowych znacznie bezpieczniejszą, ponieważ zarząd wydawnictwa nie będzie musiał martwić się o nadziały, nawet jeśli sprzedaż tytułów będzie okresowo spadać. Jeśli dodamy do tego fakt, że Orlen posiada także własny, choć budowany od niedawna dom mediowy Sigma Bis to ryzyko zakupu tak wielu tytułów okazuje się jeszcze niższe.

Co jest w pakiecie?
Moloch PKN Orlen przejmuje wydawcę, który w 2019 r. osiągnął przychody przekraczające 398,4 mln zł. Polska Press posiada 20 z 24 wydawanych w Polsce dzienników regionalnych oraz blisko 120 tygodników lokalnych. Zasięg prasy to 15 z 16 województw w Polsce i blisko 17.4 mln odbiorców/czytelników – tyle deklaruje Mediapanel. Do Grupy należy 500 witryn online, co czyni ją liderem polskiej sieci w obszarze informacji i publicystyki oraz w kategorii informacji lokalnych i regionalnych. Orlen przejmuje też drukarnie Grupy, które przydadzą się nie tylko jako element kontroli kosztów drukowania prasy, ale może obniżyć także dotychczasowe wydatki innych podmiotów należących do firmy tj. ulotek, faktur, katalogów.

Zagrożenia dla biznesu
Choć spółka zapewnia, że zakup Polska Press został poprzedzony analizą rynku to warto się zastanowić, czy na pewno nafciarze zdają sobie sprawę ze wszystkich zagrożeń i wyzwań z jakimi będą musieli się zmierzyć jako właściciele tak wielu tytułów na bardzo trudnym rynku. Co prawda wyniki Polska Press za 2019 r. mogą napawać optymizmem, ale informują one na sytuacji sprzed pandemii koronawirusa. Rynek reklamowy w 2020 r. skurczył się; jak bardzo? – Na to pytanie odpowiedzą dane publikowane od końca stycznia. Co więcej sytuacji prasy lokalnej jest bardzo ciężka i kolejne lata na pewno tego nie zmienią. Orlen będzie musiał podjąć bardzo trudne decyzje: czy dotować deficytowe redakcje czy zdecydować się na restrukturyzację i zwolnienia? Obie decyzje mogą okazać się bardzo kosztowne, nie tylko wizerunkowo.

Co z reklamami?
Nafciarze powinni mieć też świadomość jak wyglądają przepływy finansowe w prasie regionalnej i lokalnej. Znaczna ich część zależy od sympatii samorządowców. I w tej redystrybucji środków publicznych nie pomoże ani władza centralna ani nowy dom mediowy Orlenu, bo władzę w większych i średnich miastach ma opozycja. Z kolei fundusze, którymi może operować samorząd wiejski, gdzie rządzi PiS są zbyt małe, aby zaspokoić oczekiwania wydawców lokalnych.

Orlen musi zatem spodziewać się odpływu wpływów reklamowych i to już w 2021 r. Sygnałem ostrzegawczym dla nafciarzy powinny być także zapowiedzi bojkotu nie tylko kupionej przez nich prasy, ale też korzystania ze stacji Orlen i Lotos w ramach sprzeciw wobec upolitycznienia prasy. Jeśli te groźby potwierdzą się w działaniu znacznej grupy osób Orlen stanie przed bardzo trudnymi decyzjami, łącznie z koniecznością odsprzedaży Grupy.

Pytanie: czy taka konieczność nie będzie jednocześnie szansą na tzw. ucieczkę do przodu. Jeśli bowiem za kilka lat Prawo i Sprawiedliwość przegra wybory do Parlamentu, a w rękach Orlenu pozostaną media to będą one mogły posłużyć obecnej opozycji do tworzenia własnej narracji, szkodliwej względem całej zjednoczonej prawicy.

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.

PiS jeszcze nie przegrał…


Rok 2021 zadecyduje o kształcenie procesu politycznego w Polsce. Ta siła polityczna, która zdobędzie inicjatywę strategiczną, najprawdopodobniej stworzy sobie przedpole do zwycięstwa w najbliższych wyborach parlamentarnych, które odbędą się za ponad dwa lata. Wydarzenia tego roku będą zatem kluczowe w perspektywie najbliższej przyszłości polskiej polityki.

Roman Mańka: Czy PiS już przegrał? Parafrazując słynne zdanie Marka Twaina: „pogłoski o śmierci PiS są przedwczesne”. Ci którzy głosili rychły koniec PiS opierali się na pozorach. To co wydawało się na jesieni 2020 roku oczywistym zjawiskiem, rzekomy odwrót społecznego poparcia od Zjednoczonej Prawicy, okazało się tylko powierzchownym efektem, wynikającym z błędów w obozie formacji rządzącej: walki wewnętrznej oraz tak zwanej „piątki dla zwierząt”, czyli ustawy, która uderzała w interesy elektoratu PiS.

W żadnym razie do spadku popularności partii Jarosława Kaczyńskiego nie przyczyniły się demonstracje oraz protesty organizowane przez Ogólnopolski Strajk Kobiet, w reakcji na zaostrzenie przez Trybunał Konstytucyjny prawa aborcyjnego. Wbrew temu co twierdzą różnego rodzaju eksperci, politolodzy i socjologowie, a także wielu publicystów, w Polsce nie doszło do żadnego przełomu; nie zmienił się radykalnie sposób myślenia społeczeństwa ani nastroje.

Opozycja, ta parlamentarna i ta społeczna, pozaparlamentarna, w dalszym ciągu nie ma wpływu na bieg procesu politycznego oraz rozwój wydarzeń w Polsce, gdyż nie potrafi wejść w mechanizm relacji kauzalnej, to nie jej działania przekładają się na konsekwencje polityczne. Nadal zasadniczy wpływ na sytuację posiada PiS.

Demografia jest nieubłagana
Manifestacje i protesty, które na jesieni 2020 roku przetoczyły się przez Polskę, wyraźnie (zresztą zupełnie zgodnie z tym co wcześniej przewidywałem), wygasły, i raczej trudno się spodziewać, aby w najbliższym czasie doszło do ich odnowienia. Być może niepokoje społeczne nadal będą miały miejsce; niewykluczone, że nawet się nasilą, lecz z innego – społeczno-gospodarczego, a nie kulturowego– powodu.

Zdecydowana większość obserwatorów polskiego życia politycznego, źle oceniła ciężar oraz znaczenie protestów inicjowanych przez kobiety z OSK, jak również związane z nimi nastroje społeczne. Przede wszystkim mające miejsce na jesieni ubiegłego roku demonstracje, nie były reprezentatywne dla emocji i poglądów całego polskiego społeczeństwa. Filozofia Platona powinna nas nauczyć, iż to co widzimy zmysłami, bezpośrednio nie musi być prawdą. Prawdziwa rzeczywistość kryje się poza pozorami. Często dochodzi do asymetrii pomiędzy wrażeniami powziętymi na podstawie obserwacji wydarzeń dziejących się na ulicy, a wnioskami wynikającymi z bardziej wszechstronnej oraz głębszej analizy racjonalnej. Nie zawsze ulica jest miarodajna i reprezentatywna dla nastrojów społecznych: np. organizowany przez środowiska narodowe „Marsz Niepodległości” potrafił w latach szczytu przyciągać do Warszawy nawet i 200 tys. demonstrujących ludzi, tymczasem poparcie dla „Konfederacji” w wyborach do Sejmu wynosiło 6,81 proc. Gdyby siłę formacji skupiającej ugrupowania narodowe oceniać po wielkości „Marszu Niepodległości”, powinna ona dzisiaj (a nie PiS) rządzić w Polsce.

W protestach organizowanych przez OSK brali zazwyczaj udział ludzie młodzi, na ulicach było ich widać, stanowili tam dominującą oraz mobilną siłę, byli w większości. Jednak struktura polskiego społeczeństwa tak nie wygląda, można nawet powiedzieć, że jej obraz jest odwrotny. Procesy demograficzne układają się w ten sposób, iż w polskim społeczeństwie, a co się z tym wiąże, również wśród wyborców, przewagę mają pokolenia senioralne albo bliskie tej kategorii: generalnie osoby, które przekroczyły 50. rok życia.

PiS ma to dobrze policzone. Tzn. dysponuje dokładnym rozeznaniem, popartym szczegółowymi badaniami socjologicznymi, na temat liczebności poszczególnych grup wiekowych, a przede wszystkim dominujących wśród nich preferencji politycznych. Póki co, demografia działa na rzecz PiS-u. Dlatego, manifestacje inicjowane przez OSK, aż tak bardzo partii Jarosława Kaczyńskiego nie zaszkodziły, zaś pod pewnym kątem były dla Zjednoczonej Prawicy nawet korzystne.

Niekompatybilność wymiarów
Spontanicznych wybuchów społecznego niezadowolenia, rozgrywających się wokół problemu aborcji, nie da się już odbudować, a przynajmniej, nie pojawi się nic, co byłoby ich kontynuacją. Protesty po prostu zgasły. Stało się tak z kilku powodów.

Po pierwsze, nikt nie będzie demonstrował na ulicach wiecznie; ludzie mają również swoje sprawy i w związku z tym, prędzej lub później, przesuną się z przestrzeni publicznej do sfery prywatnej, uciekną w własną prywatność. W relacjach społecznych działa znana z psychologii zasada malejącej użyteczności krańcowej, która w uproszczeniu oznacza mniej więcej tyle, że powtarzalność szkodzi intensywności oraz sile wywoływanego efektu. Wszystko się kiedyś zużywa, a w organizacjach społecznych oraz ruchach społecznych istnieje napięcie, które Hannah Arendt w książce, „O rewolucji”, określała jako opozycję pomiędzy spontanicznością czy żywiołowością a instytucjonalizacją i biurokratyzacją.

Bez nowych impulsów trudno utrzymać energię społeczną na stabilnym poziomie, zaś próba nadania społecznemu procesowi rutyny, osłabi go.

Po drugie, nie było kompatybilności pomiędzy wymiarem społecznym, w ramach którego rozgrywały się wydarzenia inspirowane przez OSK, a wymiarem politycznym, gdzie działają partie polityczne, nie powodowało to zatem typowych konsekwencji politycznych, w postaci np. zmiany preferencji politycznych czy nastrojów odnoszących się do popularności poszczególnych ugrupowań; nad protestami unosił się duch lewicowości lecz paradoksalnie „Lewica” nie zyskiwała na nich, zaś spadek poparcia dla partii rządzącej PiS wynikał z innych wydarzeń: konfliktów wewnętrznych, a zwłaszcza „piątki dla zwierząt”.

Po trzecie, w roku 2021 kalendarz różnego rodzaju okoliczności pozapolitycznych, lecz odwracających społeczną uwagę od polityki, nie będzie sprzyjał organizacji protestów o charakterze innym niż społeczno-gospodarczy: latem odbędą się dwie wielkie, spektakularne imprezy sportowe, przełożone z ubiegłego roku, z powodu pandemii koronawirusa: Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej oraz Igrzyska Olimpijskie, poza tym prawie równocześnie rozpoczną się eliminacje do Mundialu w Katarze.

Tego rodzaju sytuacje skutecznie odciągają uwagę opinii publicznej od polityki. Po wprowadzeniu stanu wojennego, nastroje społeczne zaczęły się poprawiać dopiero od czerwca i lipca 1982 roku, gdy na futbolowych Mistrzostwach Świata w Hiszpanii, reprezentacja Polski szła od zwycięstwa do zwycięstwa, sięgając po trzecie miejsce na globie; także w 2016 roku wydarzenia sportowe skutecznie odwróciły zainteresowanie od działań inicjowanych przez Komitet Obrony Demokracji.

Nigdy nie wolno bagatelizować znaczenia czynników pozapolitycznych w polityce, które choć mają treść niepolityczną, to powodują konsekwencje sensu scricto polityczne, aczkolwiek często niezauważane wprost.

Metamorfoza… marsz do centrum
Jest jeszcze czwarty element, wynikający z głębszej, a także bardziej dalekosiężnej strategii PiS-u, kobiety z OSK chętnie weszły w zastawioną przez PiS „pułapkę” i uruchomiły swój radykalizm. Wulgarne hasła, takie jak znak ośmiu gwiazd czy słowo rozpoczynające się na literę „w”, trafią tylko do osób nastawionych najbardziej ekstremalnie, przeciwników PiS, jednak ludzi o umiarkowanych bądź centowych poglądach, lub niezaangażowanych aż tak bardzo w politykę, mogą poważnie zrazić. To odium spadnie na całą opozycję (oprócz Hołowni).

PiS-owi zależy, aby opozycja miała radykalne oblicze. Zjednoczona Prawica prowadzi grę podobną do tej, którą swego czasu prezentowała Platforma Obywatelska, a którą dobrze zdefiniował dr Marek Kochan z Katedry Dziennikarstwa Wydziału Nauk Humanistycznych i Społecznych Uniwersytetu SWPS, mówiąc, iż PO chce się jawić jako rozsądne centrum przeciwko ekstremizmom. Było to w 2013 roku, kiedy minister spraw wewnętrznych, Bartłomiej Sienkiewicz, miał zlecić służbom specjalnym podpalenie budki przed rosyjską ambasadą, aby zrzucić odpowiedzialność za to na środowiska i organizacje narodowe, pokazując ich ekstremizm.

PiS obecnie gra podobnie. Zjednoczonej Prawicy chodzi w ogóle o modyfikację swojego miejsca na scenie politycznej i stopniowe przesuwanie się w kierunku centrum, w czym bardzo pomaga obecność ugrupowań narodowych, a zwłaszcza Konfederacji w polskim życiu politycznym, gdyż odsuwa PiS od prawej strony, pozwala „odbić się od prawej bury”. Sytuacja nie wygląda tak, jak opisuje to część publicystów, iż Jarosławowi Kaczyńskiemu zależy, aby „na prawo od PiS była tylko ściana”; może kiedyś przywódca Zjednoczonej Prawicy myślał w ten sposób, ale obecnie definiuje polską scenę polityczną inaczej: PiS ma się przesuwać w centrum, ale w taki sposób, aby nie utracić prawej strony; tam ma funkcjonować taka siła, która jednocześnie powoli PiS przesunąć się w centrum, lecz nie zabierze mu dużej części prawicowego elektoratu.

Cały ruch (z tym co osobiście nazywam roszadą) zamiany Beaty Szydło na Mateusza Morawieckiego, na stanowisku premiera, dedykowany był intencji modyfikacji pozycji PiS na scenie politycznej i stopniowego przesuwania Zjednoczonej Prawicy w centrum. Był to jeden z warunków zwycięstw w wyborach samorządowych (do sejmików wojewódzkich), do europarlamentu, jak również – tych kluczowych – do polskiego parlamentu.

Historia pokazuje, że formacje populistyczne bardzo często przechodzą podobną metamorfozę, czyli przejście od radykalnej prawicowości bądź lewicowości w stronę centrum: pokazują to choćby przykłady ruchu faszystowskiego Mussoliniego w przedwojennych Włoszech, Partii Pracy w Wielkiej Brytanii w okresie Tony’ego Blaira, czy polski przykład Sojuszu Lewicy Demokratycznej w czasach Kwaśniewskiego i Millera.

Teraz podobną drogą będzie chciał pójść PiS.

Użyteczna twarz
Pytanie: kto wygra wewnętrzną rywalizację, jaka ma miejsce w Zjednoczonej Prawicy: Mateusz Morawiecki czy Zbigniew Ziobro (?), wydaje się rozstrzygnięte. Zresztą ono było przesądzone od samego początku, już w punkcie wyjścia.

Jedynym z polityków, który posiada zdolność dawania akceptowalnej społecznie „twarzy” jest premier Mateusz Morawiecki, którego toleruje również spora część politycznego centrum. Morawiecki nie posiada charyzmy, nie został obdarzony charakterem przywódczym, nie ma cech lidera, nie wydaje się być wizjonerem, lecz paradoksalnie właśnie dlatego cieszy się relatywną akceptowalnością.

W ramach PiS jest niewielu polityków, których nie tylko prawicowy, ale również umiarkowano-centrowy elektorat byłby w stanie zaakceptować: jednym z nich, co pokazały ostatnie i przedostatnie wybory prezydenckie, jest Andrzej Duda, jednak wyłączony z gry ze zrozumiałego względu piastowania urzędu prezydenckiego; drugim takim aprobowanym politykiem okazał się Mateusz Morawiecki; może znalazłoby się jeszcze kilku pomniejszych, takich jak Łukasz Schreiber, Kamil Bortniczuk, czy Michał Dworczyk. Reszta jest nieakceptowalna.

Również Jarosław Kaczyński, choć posiada niekwestionowany status przywódcy Zjednoczonej Prawicy i od wielu lat wyznacza strategię tej formacji, wydaje się zbyt wyrazisty, aby poprowadzić PiS do zwycięstwa.

Ziobro jest zbyt radykalny. Pod jego przywództwem PiS nigdy by w Polsce niczego nie wygrał.

Pozostaje więc jedynie Morawiecki. Premier nie ma alternatywy. Tylko on, z uwagi na paradoksalność przymiotów osobowych: niską wyrazistość, technokratyczny charakter obecności w polityce, brak cech jednoznacznie przywódczych, niepewność, nieokreśloność, może dać PiS-owi „twarz” potrzebną do pozyskania centrowego i umiarkowanego elektoratu, a tym samym zapewnienia zwycięstwa w wyborach 2023 roku i zdobycia trzeciej kadencji z rzędu.

Żeby tak się stało muszą jednak zostać spełnione jeszcze cztery inne elementy: 1) muszą zostać zakończone destruktywne wewnętrzne rozgrywki oraz konflikty w ramach Zjednoczonej Prawicy; 2) PiS nie może ostentacyjnie konsumować władzy, wszelkie koniunkturalne skłonności powinny zostać powściągnięte, zaś arogancja i bezkarność „swoich” – przytępiona; 3) szansą PiS-u jest dalsza słabość oraz fragmentaryzacja opozycji, właściwie PiS dotychczas zwyciężał dlatego, że system partyjny w Polsce uległ w ogromnym stopniu czemuś w rodzaju dystrofii czy nawet atrofii, oprócz PiS inne ugrupowania właściwie nie działały, a PiS był najsilniejszą formacją spośród słabych; z drugiej strony, jeśli w ramach opozycji powstania jakaś jednocząca formacja, PiS przegra; 4) jednym z kluczowych czynników będzie sytuacja gospodarcza, co oznacza, że gdy do Polski w rezultacie pandemii koronawirusa przyjdzie kryzys lub poważne spowolnienie gospodarze, uderzy to w popularność rządzących.

Innym wywołującym już konsekwencje poważnym problemem jest perspektywa odejścia przywódcy Zjednoczonej Prawicy, Jarosława Kaczyńskiego. Choć prezes PiS jeszcze nie składa dymisji, zapowiedział nawet intencję kandydowania w wyborach parlamentarnych 2023 roku, to jednak sama perspektywa jego odejścia, domniemanie, dynamizuje walkę o sukcesję oraz związane z tym konflikty wewnętrzne; sama predykacja odejścia Kaczyńskiego, nieokreślone bliżej czasowo prawdopodobieństwo, domniemanie, napędza wewnętrzne kryzysy.

Jest to zatem kłopot już w tej chwili, a po odejściu przywódcy Zjednoczonej Prawicy stanie się on jeszcze większy, gdyż żaden z pozostałych polityków PiS oraz „przybudówek” nie zapewni tej formacji stabilizacji oraz sterowności..

Charyzmatyczne partie posiadają jeden wrażliwy punkt, który jest zarazem ich największą siłą oraz słabością: przywódca; cała ich działalność opiera się o osobę lidera, ale po jego odejściu ugrupowanie się rozpada.

Syndrom Lewandowskiego…
Dziś trudno wyrokować czy PiS wygra czy przegra wybory w 2023 roku. Na jesieni wielu obserwatorom polskiego życia politycznego wydawało się, że Zjednoczona Prawica została dotknięta przez tak olbrzymi kryzys, że nie tylko przegra kolejne kalendarzowe wybory parlamentarne, ale również nie dotrwa do końca aktualnej kadencji. Były to jednak pozory, wnioski wynikające ze zbyt powierzchownych oraz uproszczonych analiz, zaś wszelkie tego typu rachuby są przedwczesne.

W PiS już jakiś czas temu rozpoczął się nieodwracalny proces anihilacji (o czym pisałem w Czasopiśmie Ekspertów FIBRE w listopadzie 2020 roku), który na pewno doprowadzi tę formację do upadku, nie wiadomo jednak czy Zjednoczona Prawica zdąży przegrać w 2023 roku, być może zadziała prawo rozpędzonej lokomotywy, która choć hamuje i wytraca prędkość, to jednak zdoła dojechać do kolejnej stacji. To byłby dla Polski najgorszy scenariusz, gdyż partia rządząca dotknięta erozją najbardziej szkodzi państwu: pogrążona w klientelistycznych mechanizmach, korupcji oraz wewnętrznych wojnach.

Póki co, to PiS posiada w Polsce inicjatywę strategiczną i to formacja Jarosława Kaczyńskiego w dużo większym stopniu kreuje polityczną grę niż opozycja; od opozycji właściwie nic nie zależy. PiS znajduje się dokładnie w takiej samej sytuacji, jaką w 2011 roku zdefiniował Donald Tusk w odniesieniu do Platformy Obywatelskiej: „nie ma z kim przegrać”. Ze zwycięstwami PiS-u jest analogicznie, jak z tryumfem Roberta Lewandowskiego w plebiscycie FIFA na najlepszego piłkarza świata w 2020 roku: wygrał w sezonie koronawirusa, w okresie, w którym nie odbyły się Mistrzostwa Europy, zaś rozgrywki Ligii Mistrzów były rozgrywane można powiedzieć: „zaocznie” lub „zdalnie”; zwyciężył zatem w momencie, w którym się niewiele w piłce nożnej działo, mecze odbywały się przy pustych trybunach, bez publiczności; i choć to stwierdzenie będzie oczywiście przesadą, uproszczeniem, to warto je wypowiedzieć dla zilustrowania sytuacji: nikt nie był szczególnie zainteresowany, a już na pewno usposobiony, zmotywowany żeby wygrać.

Sytuacji partii Kaczyńskiego jest podobna.

Jeżeli PiS w dalszym ciągu nie będzie miał z kim przegrać, to ma szansę zwyciężyć również w wyborach parlamentarnych 2023 roku, aczkolwiek tym razem, w tym przypadku, sama determinanta, że nie ma z kim przegrać może okazać się niewystarczająca. W każdym razie, na pewno sytuacja nie wygląda tak, że Zjednoczona Prawica znajduje się w beznadziejnej sytuacji.

Pieniądze z UE również nie śmierdzą
Paradoksalnie dla zwycięstwa PiS kluczowe oraz decydujące może okazać się to, co PiS w prowadzonej przez siebie polityce najbardziej zwalcza: europejskość, czyli przynależność Polski do Unii Europejskiej, a zwłaszcza beneficja wynikające z partycypacji Polski w kontynentalnej Wspólnocie.

Przełomowy moment miał miejsce w grudniu. Protesty oraz manifestacje organizowane przez OSK wygasły, Morawiecki w negocjacjach z UE odniósł relatywny sukces, udało mu się osiągnąć kompromis, a w rezultacie tego faktu trwający od wielu miesięcy ostry konflikt w ramach Zjednoczonej Prawicy został rozstrzygnięty: „miękiszonem” okazał się nie premier Morawiecki jakby chciał Zbigniew Ziobro, tylko sam Ziobro.

Właściwie więc w grudniu 2020 roku PiS „upiekł” trzy „pieczenie” na jednym „ogniu”: 1) uspokoiła się sytuacja na ulicach; 2) z UE udało się zawrzeć porozumienie, co oznacza ogromny strumień pieniędzy z Funduszu Solidarności dla Polski; 3) kryzys wewnętrzny w partii został (przynajmniej czasowo) zażegnany.

Europejskie pieniądze będą kluczowe, bo to stan polskiej gospodarki w dużej mierze zadecyduje, jak Zjednoczona Prawica zostanie oceniona w 2023 roku. Ekonomiści przewidują, że po przeminięciu pandemii koronawirusa, w Niemczech nadciągnie fala ogromnej konsumpcji. Zazwyczaj było tak, iż dobra kondycja niemieckiej gospodarki, wywoływała bardzo korzystne rezultaty w Polsce. Po pandemii koronawirusa Europa, a zwłaszcza Unia Europejska, wcale nie jest skazana na katastrofę. Może bowiem zaistnieć zjawisko, analogiczne do tego, które miało miejsce po zakończeniu II wojny światowej, kiedy straty demograficzne oraz ubytki infrastruktury (zgodnie z teorią cykli koniunkturalnych Nikołaja Kondratiewa) zaowocowały dynamicznym wzrostem gospodarczym oraz latami ekonomicznej prosperity w Europie Zachodniej. Konsumpcyjny głód jest w stanie wywołać szybki gospodarczy rozwój. Jak pisze w książce „Doktryna szoku” Naomi Klein: współczesny kapitalizm najlepiej rozwija się w warunkach kataklizmów oraz społecznych kryzysów.

W nowym rok 2021 PiS wszedł z polityczną inicjatywą oraz ofensywą w sferze dyskursu, łapiąc celebrytów na szczepieniach poza kolejnością i po znajomości, co zbulwersowało sporą część środowisk społecznych, zaś elektorat PiS na nowo zmobilizowało wokół antyelitarnego przekazu partii.

 

Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.

 

Wspólnota na kredyt?


Skąd, z jakich źródeł Unia Europejska bierze pieniądze? To w ogromnej większości środki państw członkowskich (sygnatariuszy), redystrybuowane tylko przez wspólnotowe instytucje. Koronakryzys może jednak zmienić tę sytuację, two
rząc przy okazji nowy ośrodek władzy kierujący Wspólnotą? Czy jest się czego obawiać?

Jerzy Mosoń: Już w listopadzie 2020 r. spekulant George Soros próbował sprzedać UE swój autorski pomysł znalezienia nowego źródła dochodów dla państw Wspólnoty. Pierwsze podejście nie powiodło się, ale pomysł jest wciąż aktualny. Bo pieniędzy na pewno będzie brakować.

Gdy zabraknie środków
Wielu ludzi wciąż nie zastanawia się nad tym, skąd biorą się pieniądze w Unii Europejskiej. Tymczasem ma to zasadnicze znaczenie ze względu na rodzaj podejmowanych decyzji we Wspólnocie oraz w odniesieniu do poziomu suwerenności państw członkowskich. Status quo, zgodnie z którym formalnie poziom decyzyjności w UE zależy w dużej mierze od liczebności państwa, a faktycznie jest mocno związany z wysokością wpłacanych składek może ulec korekcie, i to jeszcze zanim Polska stanie się w Unii płatnikiem netto. Czyhający za rogiem koronakryzys bez wątpienia zmniejszy bowiem dostępność pieniądza, a to z kolei wytworzy pokusę szukania środków na rynkach finansowych. I tu niczym bumerang wraca pomysł Sorosa.

Dług do końca świata
W pierwotnym zamyśle finansisty jego nowa idea miała stanowić rozwiązanie problemu wytworzonego w następstwie zapowiedzianego przez Warszawę i Budapeszt weta względem nowego budżetu Wspólnoty. Jak wiadomo konsekwencją nieprzyjęcia Wieloletnich Ram Finansowych (na lata 2021-2027) byłoby tzw. prowizorium budżetowe oznaczające de facto brak finansowania nowych inwestycji ze środków unijnych oraz konieczność rezygnacji z funduszu odbudowy gospodarki europejskiej po pandemii koronawirusa.

Finansista, szukając rozwiązania dla Europy wymyślił emisję obligacji wieczystych, od których spłacane byłyby tylko odsetki. Wspaniale! Haczyk tkwi w terminie: spłata miałaby trwać do końca świata. Oraz w źródle finansowania: należałoby bardzo mocno związać UE z rynkami finansowymi, skądś bowiem trzeba byłoby te pieniądze pozyskać.

Brak weta to nie koniec
Choć widmo weta udało się zażegnać to pomysł Sorosa może być wciąż aktualny, nawet jeśli miliarder przed kamerami rozpacza z powodu zawartego kompromisu na linii Warszawa – Budapeszt – Berlin, i straconej przez to szansy związania już teraz budżetu unijnego z rynkami finansowymi. Nowy budżet UE jest bardzo wysoki i wynosi około 1.8 bln euro, a sam Fundusz Odbudowy to 750 mld euro. Przy czym trzeba wziąć pod uwagę, że UE będzie biedniejsza nie tylko o konsekwencje trwającej pandemii, ale tez w następstwie odejścia jednego z członków tj. Wielkiej Brytanii. Być może zawierane właśnie umowy handlowe między Brukselą a Londynem nieco zmniejszą te straty, ale na pewno nie wypełnią w całości luki powstałej wskutek straty jednego z najbogatszych państw Wspólnoty. Nie ma też co raczej liczyć na to, że mieszkańcy UE z dnia na dziej staną się patriotami kontynentalnymi i zamiast kupować znacznie tańsze produkty chińskie postawią na rozwiązania europejskie.

Jak się zadłużać?
Brakujące Europie środki są jednak łatwo dostępne. Pomóc mogą banki, instytucje finansowe, rozmaite fundusze inwestycyjne. UE może zadłużać się jako Wspólnota, ale też poprzez swych członków np. drogą emisji obligacji państwowych czy też poprzez kredyty i pożyczki zaciągane przez Ministra Finansów jak ma to miejsce w Polsce. Wygląda to tak, że zgodnie Art. 80. Ustawy z dnia 27 sierpnia 2009 r. o finansach publicznych:

Skarb Państwa może zaciągać pożyczki i kredyty wyłącznie na finansowanie potrzeb pożyczkowych budżetu państwa, z zastrzeżeniem art. 81.

Jak to zwykle bywa, kluczowy jest jednak właśnie ten kolejny, bo 81. artykuł, dający znacznie większe możliwości zadłużania się państwa, jak również ratowania budżetu innego kraju członkowskiego.

Z punktu widzenia zależności państwa, czym innym będzie jednak zaciąganie kredytu od Wspólnoty Europejskiej dysponującej własnymi pieniędzmi aniżeli od organizacji, która kredytowana jest przez zewnętrzne podmioty.

Wierzyciel ma władzę
Zmiana źródła pochodzenia pieniądza niesie ze sobą szereg niebezpieczeństw. Najłatwiej wytłumaczyć to na przykładzie samochodu/mieszkania na kredyt – aż do ostatniej raty przedmiot zakupu jest własnością banku. W przypadku zadłużonej do końca świata UE wszelkie noworozpoczęte inwestycje np. infrastrukturalne byłyby własnością banku lub właściwego funduszu, a opuszczenie struktur Wspólnoty jak to ma miejsce obecnie w przypadku Wielkiej Brytanii graniczyłoby z cudem bądź wiązałoby się z koniecznością wypłat ogromnych odszkodowań na rzecz podmiotu finansującego inwestycje.

Mandaty europosłów, podobnie jak głosy w Radzie Unii Europejskiej miałyby tylko formalne znaczenie, bowiem kluczowe decyzje podejmowane byłyby nawet nie tyle przez najbogatsze państwa, a przez zarządy międzynarodowych korporacji.

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.