Przyczajony Tygrys. Ukryty Smok – czyli co planuje Trump?

Mijają kolejne miesiące od wyborów w USA. Były Prezydent Donald Trump już nie stara się podważać ważności głosowania, które wskazało na Joe Bidena, ale tak jak obiecał swoim wyborcom nie składa też broni. O co dziś gra zdetronizowany polityk?

 Jerzy Mosoń: Nie ma wątpliwości, że z ostatnimi wyborami w USA było coś nie tak i nie chodzi tylko o zarzuty dotyczące fałszowania głosów czy też brak jedności wśród Republikanów w kwestii poparcia dla ich kandydata. Po raz pierwszy w historii media poprzez sposób relacjonowania kampanii tak otwarcie „zagłosowały” na swojego kandydata – Joe Bidena.

Duet dziadka i wnuczki kontra twardziel
Od początku kampanii przedwyborczej faworytem większości amerykańskich mediów był polityczny tandem złożony z ujmującego staruszka, Demokraty Joe Bidena i wspierającej go młodej prawniczki Kamalii Harris, budzącej z racji swego egzotycznego pochodzenia oczywiste resentymenty związane z kadencją pierwszego czarnego prezydenta USA Baracka Obamy. Ten swoisty marketingowy duet „dziadka i wnuczki” zdeklasował medialny wizerunek twardego konserwatysty budującego mury – ten fizyczny z Meksykiem, ale także gospodarcze z Chinami i z Iranem.

 Hollywood oddało głos
Po raz kolejny w USA zagłosował też przemysł filmowy stanowiący silną gałąź tamtejszej gospodarki. Tym razem nie było już tak żenująco, gdy kandydowała Hillary Clinton – aktorzy, reżyserzy, producenci odrobili lekcję z poprzedniej przegranej swojej kandydatki i pokazali zupełnie na poważnie, że nie zgodzą się na drugą kadencję konserwatysty.

W swoim filmie „Kevin sam w Nowym Jorku” nie chciał go nawet odtwórca głównej roli słynny świąteczny dzieciak – Macaulay Culkin. Aktor żądał publicznie by wyciąć ze słynnego hitu scenę, w której prawie 20 lat temu wystąpił razem z Donaldem Trumpem. To musiało boleć i było niezwykle skuteczne.

Donald Trump zachował polityczne ambicje, aby znów zostać przywódcą Ameryki.

 Media społecznościowe ocenzurowały kampanię
Trump nie przegrał jednak tylko dlatego, że nie lubi go mały Kevin i spółka. Pierwszą kadencję wygrał przecież, właśnie pomimo nagonki, jaką przeprowadziło na niego środowisko filmowe. Więcej, osiągnął sukces pomimo niechęci wielu Republikanów. Zwyciężył, bo miał to, czego zabrakło mu za drugim razem – pomimo zgromadzonego miliardowego majątku był symbolem oddolnego ruchu walczącego o rozbicie systemu, który w celu maksymalizacji zysków stosunkowo wąskiej grupy osób pozwala na przenoszenie środków produkcji z USA za granicę. Trump kupił wtedy rodaków hasłem „America First”. Ale miał szansę to zrobić, tylko dlatego, że był w stanie wykorzystać media społeczłościowe. Za drugim razem już mu się to nie udało, a symbolem niechęci właścicieli tych medialnych gigantów do Trumpa było pierwsze w historii zawieszenie konta Prezydenta na Twitterze.

Prezydencki portal jednak powstanie
Donald Trump zdaje się dostrzegać przyczyny porażki. Jesienią ogłosił, że zbuduje własną sieć medialną, w tym platformę mediów społecznościowych. Firma byłego prezydenta ma zadebiutować na giełdzie. Ale od początku. Platforma mediów społecznościowych będzie nazywać się „TRUTH Social”. Nowa aplikacja będzie pierwszym projektem w ramach firmy Trump Media and Technology Group (TMTG).

Medialna grupa Trumpa będzie mogła funkcjonować na Nasdaqu dzięki fuzji z Digital World Acquisition Group, która jest spółką SPAC. Cały biznes może mieć wartość nawet 1,7 mld USD – tak przynajmniej twierdzi rzeczniczka byłego prezydenta Liz Harrington.

Biden z mniejszym poparciem niż rywal
Ktoś może powiedzieć, że to wszystko za późno. Że Donald Trump niedługo zniknie z pamięci Amerykanów. Że podobnie jak Joe Biden nie jest już najmłodszym politykiem. Ale za Trumpem przemawia coraz więcej argumentów. Od czasu przegranych wyborów Demokraci nie byli w stanie wykreować nowego silnego lidera swojej partii. Kraj zarządzany przez nową administrację jest ogrywany gospodarczo przez Chiny, co pokazuje chociażby deficyt na rynku półprzewodników uderzający w amerykańskie firmy technologiczne, jak i geopolityczne – przez Rosją, która umiejętnie zarządza kryzysem na rynku paliw. Co więcej, amerykańska stopa inflacji w październiku była najwyższa od 31 lat!

Nie ma się zatem co dziwić, że obecnie Joe Bidena popiera mniej Amerykanów niż Donalda Trumpa w ostatnich miesiącach jego prezydentury. Niekorzystne dla Bidena wyniki badań opinii publicznej w Stanach Zjednoczonych opublikował w grudniu portal FiveThirtyEight. Według badaczy, sędziwego prezydenta popiera obecnie tylko 36 proc. respondentów.

A co z Kamalą?
Warto jednak pamiętać, że Joe Biden nigdy nie był w pełni samodzielnym prezydentem, choć należałoby powiedzieć kandydatem na prezydenta. Razem z nim, niejako w tandemie walczyła Kamala Harris, której wieszczono zostanie następcą starszego kolegi jeszcze przed upływem pierwszej kadencji. Joe Biden jednak umiejętnie pozbył się rywalki z najbliższego otoczenia. Co prawda w listopadzie 2021 Kamala Harris na półtorej godziny przejęła obowiązki prezydenta USA, w czasie, gdy ten przechodził badania, to jednak przez ostatni rok nie była zbyt widoczna. Nic dziwnego, pani wiceprezydent od razu po objęciu władzy przez Bidena musiała zająć się niewdzięczną walką z nielegalną imigracją, a przecież to na „kolorowej” ludności Stanów Zjednoczonych miała ona budować swą popularność. Co więcej w połowie 2021 r. wokół Harris wybuchł skandal. Odpowiada za to głośny artykuł opublikowany przez „The Washington Post”, w którym prawniczka przedstawiona została jako tyranka. Dziennik dotarł do 18 osób, które skrytykowały jej sposób zarządzania i traktowania ludzi.

Atak na elity?
Gdyby zatem o fotel prezydenta USA znów w szranki miał stanąć Donald Trump to przeciwko sobie nie będzie miał już kryształowej Kamalii Harris, co znacząco ułatwi mu zadanie. Co jeszcze przemawia za Trumpem? Wszystkich kart były prezydent nie ujawnia. Ale kilka razy przed i w czasie prezydentury ujawniał informacje na temat elit, które jego zdaniem zarządzają światem, wypowiadając się o nich krytycznie. Czy wyciągnie przysłowiowego królika z kapelusza, a może użyje karty, która zmieni wszystko?

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów. 

Wspólnota na kredyt?


Skąd, z jakich źródeł Unia Europejska bierze pieniądze? To w ogromnej większości środki państw członkowskich (sygnatariuszy), redystrybuowane tylko przez wspólnotowe instytucje. Koronakryzys może jednak zmienić tę sytuację, two
rząc przy okazji nowy ośrodek władzy kierujący Wspólnotą? Czy jest się czego obawiać?

Jerzy Mosoń: Już w listopadzie 2020 r. spekulant George Soros próbował sprzedać UE swój autorski pomysł znalezienia nowego źródła dochodów dla państw Wspólnoty. Pierwsze podejście nie powiodło się, ale pomysł jest wciąż aktualny. Bo pieniędzy na pewno będzie brakować.

Gdy zabraknie środków
Wielu ludzi wciąż nie zastanawia się nad tym, skąd biorą się pieniądze w Unii Europejskiej. Tymczasem ma to zasadnicze znaczenie ze względu na rodzaj podejmowanych decyzji we Wspólnocie oraz w odniesieniu do poziomu suwerenności państw członkowskich. Status quo, zgodnie z którym formalnie poziom decyzyjności w UE zależy w dużej mierze od liczebności państwa, a faktycznie jest mocno związany z wysokością wpłacanych składek może ulec korekcie, i to jeszcze zanim Polska stanie się w Unii płatnikiem netto. Czyhający za rogiem koronakryzys bez wątpienia zmniejszy bowiem dostępność pieniądza, a to z kolei wytworzy pokusę szukania środków na rynkach finansowych. I tu niczym bumerang wraca pomysł Sorosa.

Dług do końca świata
W pierwotnym zamyśle finansisty jego nowa idea miała stanowić rozwiązanie problemu wytworzonego w następstwie zapowiedzianego przez Warszawę i Budapeszt weta względem nowego budżetu Wspólnoty. Jak wiadomo konsekwencją nieprzyjęcia Wieloletnich Ram Finansowych (na lata 2021-2027) byłoby tzw. prowizorium budżetowe oznaczające de facto brak finansowania nowych inwestycji ze środków unijnych oraz konieczność rezygnacji z funduszu odbudowy gospodarki europejskiej po pandemii koronawirusa.

Finansista, szukając rozwiązania dla Europy wymyślił emisję obligacji wieczystych, od których spłacane byłyby tylko odsetki. Wspaniale! Haczyk tkwi w terminie: spłata miałaby trwać do końca świata. Oraz w źródle finansowania: należałoby bardzo mocno związać UE z rynkami finansowymi, skądś bowiem trzeba byłoby te pieniądze pozyskać.

Brak weta to nie koniec
Choć widmo weta udało się zażegnać to pomysł Sorosa może być wciąż aktualny, nawet jeśli miliarder przed kamerami rozpacza z powodu zawartego kompromisu na linii Warszawa – Budapeszt – Berlin, i straconej przez to szansy związania już teraz budżetu unijnego z rynkami finansowymi. Nowy budżet UE jest bardzo wysoki i wynosi około 1.8 bln euro, a sam Fundusz Odbudowy to 750 mld euro. Przy czym trzeba wziąć pod uwagę, że UE będzie biedniejsza nie tylko o konsekwencje trwającej pandemii, ale tez w następstwie odejścia jednego z członków tj. Wielkiej Brytanii. Być może zawierane właśnie umowy handlowe między Brukselą a Londynem nieco zmniejszą te straty, ale na pewno nie wypełnią w całości luki powstałej wskutek straty jednego z najbogatszych państw Wspólnoty. Nie ma też co raczej liczyć na to, że mieszkańcy UE z dnia na dziej staną się patriotami kontynentalnymi i zamiast kupować znacznie tańsze produkty chińskie postawią na rozwiązania europejskie.

Jak się zadłużać?
Brakujące Europie środki są jednak łatwo dostępne. Pomóc mogą banki, instytucje finansowe, rozmaite fundusze inwestycyjne. UE może zadłużać się jako Wspólnota, ale też poprzez swych członków np. drogą emisji obligacji państwowych czy też poprzez kredyty i pożyczki zaciągane przez Ministra Finansów jak ma to miejsce w Polsce. Wygląda to tak, że zgodnie Art. 80. Ustawy z dnia 27 sierpnia 2009 r. o finansach publicznych:

Skarb Państwa może zaciągać pożyczki i kredyty wyłącznie na finansowanie potrzeb pożyczkowych budżetu państwa, z zastrzeżeniem art. 81.

Jak to zwykle bywa, kluczowy jest jednak właśnie ten kolejny, bo 81. artykuł, dający znacznie większe możliwości zadłużania się państwa, jak również ratowania budżetu innego kraju członkowskiego.

Z punktu widzenia zależności państwa, czym innym będzie jednak zaciąganie kredytu od Wspólnoty Europejskiej dysponującej własnymi pieniędzmi aniżeli od organizacji, która kredytowana jest przez zewnętrzne podmioty.

Wierzyciel ma władzę
Zmiana źródła pochodzenia pieniądza niesie ze sobą szereg niebezpieczeństw. Najłatwiej wytłumaczyć to na przykładzie samochodu/mieszkania na kredyt – aż do ostatniej raty przedmiot zakupu jest własnością banku. W przypadku zadłużonej do końca świata UE wszelkie noworozpoczęte inwestycje np. infrastrukturalne byłyby własnością banku lub właściwego funduszu, a opuszczenie struktur Wspólnoty jak to ma miejsce obecnie w przypadku Wielkiej Brytanii graniczyłoby z cudem bądź wiązałoby się z koniecznością wypłat ogromnych odszkodowań na rzecz podmiotu finansującego inwestycje.

Mandaty europosłów, podobnie jak głosy w Radzie Unii Europejskiej miałyby tylko formalne znaczenie, bowiem kluczowe decyzje podejmowane byłyby nawet nie tyle przez najbogatsze państwa, a przez zarządy międzynarodowych korporacji.

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.

Dlaczego Polska i Rosja wojują?

Historia wojen polsko-rosyjskich sięga Średniowiecza. Ze względu na długoletnie, trudne relacje ze wschodnim sąsiadem, Polacy to najlepsi eksperci od Rosji, choć Zachód, dla którego polityka Moskwy bywa równie kłopotliwa, jak dla Warszawy, nigdy w wystarczającym stopniu nie chciał korzystać z tej wiedzy. Dlaczego? Czy niechęć zachodniej dyplomacji wobec polskiego pośrednictwa w stosunkach z Moskwą, może mieć obiektywne przesłanki?

Jerzy Mosoń: Twierdzenie, że za fatalne kontakty polsko-rosyjskie odpowiada tylko jedna ze stron sporu jest fałszywe, jakkolwiek trzeba mieć na uwadze umiar w ocenie krzywd i win obydwu krajów. Z kolei, przyznanie się do tego przez stronę polską stanowiłoby zbyt duże ryzyko dla strategii dyplomatycznej Warszawy w relacjach z Europą Zachodnią oraz Waszyngtonem. Kłopot w tym, że zachodni politycy mają świadomość złożoności relacji polsko-rosyjskich, więc poczytują postawę Polski, która przedstawia się jako historyczna ofiara „Niedźwiedzia ze Wschodu”, jako słabość. Może, gdyby Polacy byli Żydami, to udałoby się przekonać Świat do holocaustu narodu polskiego z rąk rosyjskich, ale to niemożliwe, więc czas przemyśleć nowe podejście, biorąc pod uwagę obecny stan izolacji polskiej myśli dyplomatycznej oraz pewne historyczne prawdy.

Polska ekspansywna
Najpierw trochę historii. Gdy Rzeczpospolita była już nieźle zorganizowanym państwem to ludy, które dziś określamy Rosją, były, mówiąc oględnie, w fazie dość wczesnego rozwoju.

Już wtedy, tj. za czasów Mieszka I, toczyła się rywalizacja z Rusinami o ziemie ważne z punktu widzenia relacji handlowych, w szczególności dla transkontynentalnego szlaku z Europy zachodniej na Bliski Wschód, który prowadził z Andaluzji poprzez Francję, Niemcy, czeską Pragę, Bramę Morawską, Kraków oraz Bramę Przemyską do Morza Czarnego i Kijowa, a nawet dalej, na Bliski i Daleki Wschód. Dopiero jednak w okresie Kazimierza Wielkiego, wschodnia granica kraju zaczęła wykraczać daleko poza Bug. Jeszcze przed zawarciem unii polsko-litewskiej, Kazimierz Wielki dał początek ekspansji Polski w kierunku wschodnim, zajmując Grody Czerwieńskie. Zakończył tym samym kilkuwiekowe zmagania z władcami Rusi Kijowskiej, a następnie Halicko-Włodzimierskiej. Od tej pory Polska miała na Wschodzie wielkiego wroga. Ta niechęć została pogłębiona wydarzeniami z początku XVII wieku, kiedy to 29 października 1611 roku, zdetronizowany przez Polaków car Wasyl IV złożył hołd królowi Zygmuntowi III Wazie.

Warto pamiętać o tym, że Rosjanom tak bardzo doskwierała polska okupacja, że w dniu 4 listopada (święto cerkiewne Matki Boskiej Kazańskiej), każdego roku, w rocznicę udanego powstania przeciw Polakom z dnia 7 listopada 1612 r. obchodzą święto narodowe, pod nazwą Dzień Jedności Narodowej.

Jak trudno podpić Rosję
W opinii ekspertów z zakresu geopolityki, Rosja jest krajem bardzo trudnym do zdobycia, m.in. ze względu na swe położenie geograficzne. Od strony zachodniej tym newralgicznym terenem dla obcych wojsk ma być Nizina Środkowoeuropejska, tak rozległa, że stworzenie sprawnie działających linii zaopatrzeniowych wydaje się niemożliwe. Tym bardziej fakt z jaką łatwością udało się wejść Polakom do Moskwy i zaprowadzić tam swoje rządy, musi budzić u Rosjan niechęć oraz strach względem swego sąsiada. Znakomity dziennikarz i ekspert w obszarze stosunków międzynarodowych, Tim Marschall, był łaskaw napomknąć w swej książce „Więźniowie geografii” o tym, że Polakom udało się przekroczyć Nizinę Europejską. Zestawił ten sukces z krótkotrwałym pobytem Szwedów, Napoleona oraz Hitlera na ziemiach rosyjskich. Gdyby jednak wykazał się większą dbałością o szczegóły musiałby przyznać, że tylko polskim wojskom udało się na kilka lat sparaliżować strategiczną część państwa ówczesnych Rosjan. Mają tego świadomość sami Rosjanie, dlatego w kolejnych wiekach, sednem polityki zagranicznej Moskwy, stała się „gra” na osłabienie swojego zachodniego sąsiada, jako jedynego państwa realnie potrafiącego zagrozić istnieniu imperium. Również w nowym milenium Moskwa nie zmieniła swej polityki względem Warszawy, prowadząc zręczną grę z Paryżem, Berlinem i Londynem, gdzie na samym końcu stratna symbolicznie bądź gospodarczo ma być Polska.

Ostatni sukces w Gruzji
W ostatnich dwudziestu latach, Polska już nie raz została upokorzona poprzez odrzucenie jej pośrednictwa w rozwiązaniu konfliktów, w których brała udział Rosja, a to właśnie sprawność dyplomatyczna państwa, świadczy dziś o jego realnej sile. O ile jednak w przypadku wojny rosyjsko-gruzińskiej, brawurowa szarża nieżyjącego prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego, który ryzykując życie, wraz kilkoma innymi przywódcami Europy Środkowej i Wschodniej, zapobiegł rosyjskiemu „Blitzkriegowi”, a także nie pozwolił tym samym na marginalizowanie polskiej dyplomacji, to w przypadku ataku na Ukrainę, Polakom już nie udało się skutecznie zareagować. Warto przy okazji zaznaczyć, że wbrew temu, co Gruzini i Polacy sądzą o zasługach ś.p. Lecha Kaczyńskiego, w kwestii powstrzymania Rosji, to w Europie Zachodniej dominuje przeświadczenie o tym, że decydująca w wygaszeniu rosyjsko-gruzińskiego konfliktu z 2008 roku, była „umiarkowanie udana” misja prezydenta, ale nie Polski a Francji, Nicolasa Sarkozy’ego, który miał doprowadzić do końca „wojny pięciodniowej”. Umiarkowanie udana, bo dyplomacja francuska nie zapobiegła zmianom na mapie i konieczności migracji ponad 150 tysięcy Gruzinów. Tak naprawdę jednak dyplomacja francuska została rozegrana przez Kreml, ale historię piszą najsilniejsi.

Ukraińska izolacja
Lecz najważniejsze jest to, że w kolejnym konflikcie, w którym agresorem była Rosja, polska dyplomacja nie miała już zbyt wiele do powiedzenia. Niektórzy komentatorzy mogą z perspektywy czasu odczytywać, że odsunięcie Polski jako pośrednika, po ataku Rosji na Ukrainę w 2014 roku, było największą porażką polityki zagranicznej gabinetu Donalda Tuska. Problem w tym, że o polskie pośrednictwo w rozwiązaniu tego konfliktu nie zabiegał sam Kijów, a przynajmniej, nie w takim stopniu, jak czynił to prezydent Gruzji, Micheil Saakaszwili, sześć lat wcześniej. Trzeba mieć też na uwadze, histeryczne słowa ówczesnego ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego, wypowiedziane u progu konfliktu, do ukraińskich opozycjonistów: „Jeśli nie poprzecie tego porozumienia, będziecie mieli stan wojenny, będziecie mieli wojsko, wszyscy będziecie martwi”. Słowa te zakończyły de facto dyplomatyczną rolę Polski, jako potencjalnego rozjemcy. Można zatem spekulować czy pozycja Polski od 2008 do 2014 roku spadła tak bardzo za sprawą ogólnej słabości Polski, czy jednak decydujące okazały się pojedyncze akcje polityków – jedna niebezpieczna, ale skuteczna, druga histeryczna i wyłączająca? Tego nie dowiemy się nigdy. Faktem niezaprzeczalnym jest izolowanie polskiej dyplomacji od konfliktów, w których uczestniczy Rosja. A to już niebezpieczne z punktu widzenia, nie tylko strat symbolicznych, lecz także interesów gospodarczych Polski.

Gaz i polityka
Gdyby Zachód ufał bardziej temu, co polscy eksperci wiedzą o rosyjskich zamiarach, to pewnie żadne „łapówki” nie miałyby szansy przekonać decydentów z Zachodu, że nie ma zagrożenia w związku z budową Nord Stream II – zdają się komunikować polscy politycy. W takiej sytuacji pozostaje uwierzyć, straszącym albo poprosić ich o dowody. Trudno powiedzieć, co takiego zadziało się za kadencji prezydenta Stanów Zjednoczonych, Donalda Trumpa, że administracja amerykańska uwierzyła i wprowadziła sankcje wobec firm, które chcą uczestniczyć w budowie niemiecko-rosyjskiego gazociągu. Prawdopodobnie jednak nie jest to zasługa polskich ekspertów, zajmujących się stricte Rosją, a tych, którzy na cyferkach pokazali Amerykanom, ile mogą stracić, jeśli rosyjski gaz jeszcze bardziej zaleje Europę. W końcu Amerykanie również handlują tym surowcem, a nic tak nie przekonuje do stałych argumentów emocjonalnych, jak suche wyliczenia. Kłopot w tym, że aby tego dokonać, Polska musiała złożyć obietnicę zakupu gazu na wiele lat, i o ile, w okresie prosperity gospodarczej wypełnienie zobowiązań wydawało się wykonalne, to nie wiadomo czy uda się te plany utrzymać po koronawirusie. W świecie, z nowym prezydentem USA, Joe Bidenem, który podczas kampanii prezydenckiej w nieraz dał wyraz swej słabej orientacji w geopolityce, budząc jednocześnie obawy czy polska dyplomacja na pewno postąpiła słusznie, stawiając w budowaniu sojuszów na jedną amerykańską kartę.

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.