W świecie Zachodu zaczyna robić się nerwowo. Ludzie nie akceptują już kolejnych lockdownów, które mając fatalny wpływ na gospodarkę nie załatwiają wcale problemu zarazy. Gdzie i kiedy popełniono błąd?
Jerzy Mosoń: Jedną z najważniejszych zasad skutecznego komunikowania masowego jest… mówienie prawdy. To niby prosta rzecz, której uczy się na studiach każdy PR-owiec, rzecznik prasowy, dziennikarz, etc. ale Ci, którzy odpowiadają za komunikację, od lat zachowują się tak, jakby ta zasada była tylko akademickim wymysłem.
Maseczka skuteczna czy nie? W kilku krajach Zachodu pierwszy błąd związany z komunikowaniem w czasach zarazy dotyczył zasadności noszenia masek ochronnych. Gdy pandemia dotarła do Polski rozmaici fachowcy twierdzili, że maski są niepotrzebne. Później szybko nastąpiła korekta, że owszem maski chronią przed zakażeniem, ale bardziej przydadzą się służbie zdrowia. Jak na dłoni widać było, że tego typu opinie podyktowane są raczej brakiem dostępności masek na polskim rynku, a co za tym idzie potrzebą zagwarantowania ich przede wszystkim lekarzom i pielęgniarkom, a nie profesjonalną opinią. Z drugiej strony, pojawiły się rzeczowe dyskusje, w których przebijała się informacja, że wirus jest zbyt mały by zwykła maska chirurgiczna czy też FP1-FP3 mogła zapewniać bezpieczeństwo człowiekowi. Kłopot w tym, że wszystko, co na ten temat mówili eksperci powodowało chaos informacyjny. A gdy rząd zaczął zmieniać zdanie w kwestii noszenia masek to było oczywiste, że część społeczeństwa się zbuntuje przed tym obowiązkiem.
Jaka jest prawda? Pomimo tego, że od czasu wybuchu pandemii minęło już kilkanaście miesięcy, w samej Polsce pochłonęła już 50 tys. ofiar nikt nie był w stanie wyjaśnić rzeczowo, jaka jest prawda z tymi maskami – chronią czy nie? A jeśli tak to jakie są przydatne, a które to tylko pic na wodę? Tymczasem sprawa jest bardzo prosta i generalnie każdy obywatel ze średnim bądź technicznym wykształceniem powinien wiedzieć, co daje maska, a czego zapewnić nie może. Wróćmy do historii dawnych epidemii. Jeśli ktoś poświęcił trochę czasu na ten przedmiot to wie, że w dawnych czasach ludzie chronili się maskami szmacianymi kilkuwarstwowymi, często nasączaonymi alkoholem lub mieszankami alkoholu i olejków eterycznych. Na pewno była to lepsza ochrona niż żadna, skoro część osób przeżyło hiszpankę, czarną ospę, dżumę, itp. Jeśli jednak ktoś chciałby mieć pewność, że się nie zarazi to powinien mieć maskę z wyizolowanym obiegiem powietrza. To niemożliwe, podobnie jak zakładanie masek pegaz, które również zapewniłyby lepszą ochronę niż te ogólnodostępne. Ale co tak naprawdę daje certyfikowana maska?
Przepuszczalność jest kluczem Marketingowcy starają się przekonać kupujących, że ich materiałowe maski mają nawet od 95 – 99,7 proc. skuteczność. To jest oczywiście nieprawda, ponieważ w takiej masce oddychanie byłoby właściwie niemożliwe. Co więcej musiałaby na całej powierzchnii, bardzo ściśle przylegać do policzków, a tak się nie dzieje i to wcale nie tylko w przypadku tych, którzy od dekady hołdują modzie na brodatego drwala. Gdyby uczciwie zmierzyć przepuszczalność materiału wysokiej jakości maski antysmogowej z filtrem FP3 okazałoby się, że daje ona największe możliwości, ale jej skuteczność jest zbyt mała by zatrzymać wirusa. Szkoda, że żaden z ekspertów nigdy tego nie powiedział. Szkoda, że pomimo trwania pandemii od ponad roku wirusolodzy nie przebili się do opinii publicznej z informacjami, że kluczem do zminimalizowania ryzyka zarażenia się jest skrócenie czasu transmisji wirusa oraz ilości patogenu, na jaki narażony jest człowiek. Każdy, prawie każdy ma przecież jakiś układ odpornościowy, który zwalcza niewielkie ilości zarazków. Tych oczywistych, przemilczanych prawd jest niestety znacznie więcej.
Technologie uznane za zbyt groźne? Gdy cała Azja, już wiosną 2020 r. walczyła skutecznie z koronawirusem za pomocą lamp UV-C, ozonatorów, zamgławiaczy to w państwach Zachodu przetoczyła się kampania ostrzegająca przed zagrożeniami związanymi z niewłaściwym użytkowaniem tego typu urządzeń. Rzeczywiście żarówka UV-C w rękach nieodpowiedzialnej osoby doprowadzi do ciężkiego nowotworu lub wypalenia oczu. Nieodpowiednie użycie ozonatora może śmiertelnie zatruć domowników, a zamgławiacze kosztowałyby samorządy zwyczajnie trochę za dużo… Niemniej można odnieść wrażenie, że komunikaty wysyłane do obywateli w Europie na temat radzenia sobie z patogenem miały w sobie coś w rodzaju braku zaufania do odbiorców. Tak jakby polski rząd komunikował się z dziećmi, a nie z dorosłymi ludźmi. Nawet jeśli w pewnym momencie właściciele punktów usługowych czy hoteli nie tylko „mogli”, ale musieli dezynfekować swoje lokale, za pomocą wymienionych urządzeń to zwykły Kowalski nie otrzymał żadnej rzeczowej instrukcji jak może sobie we własnym zakresie radzić z patogenem.
Wujek dobra rada Zamiast partnerskiej dyskusji oraz potrzebnych szkoleń pojawiły się telewizyjne wskazówki a la „wujka dobra rada”, które od miesięcy prowadzą do dramatycznych zachowań. Gdy eksperci uznali, że trzeba zadbać o odporność poprzez kondycję fizyczną, lasy i parki zapełniły się biegaczami, również takimi, którzy obuwie sportowe mieli na nogach pierwszy ra w życiu. Wśród biegaczy byli zapewne też zakażeni i nieświadomi tego ludzie, którzy wydychając znacznie większe ilości powietrza aniżeli w przypadku zwykłego spaceru infekowali pozostałych. „Dobre rady” zaowocowały też nowymi morsaami, którzy sami fundowali sobie zapelenie płuc, biorąc lodowatę kąpiele bez przygotowania czy też „alpinistami” zdobywającymi górskie szczyty w bikini bądź samych slipach.
Zakaz leczenia, konieczność szczepienia Prawdziwy kłopot zrobił się, gdy niektórzy lekarze lub/i naukowcy zaczęli skutecznie leczyć ludzi środkami, które mówiąc oględnie nie zyskały akceptacji szerokiego gremium farmaceutycznego. Jeszcze przed pojawieniem się szczepionek, które choć nieobowiązkowe niebawem będą konieczne pojawiły się leki, w tym słynna amantadyna. Krucjata jaką wytoczono lekarstwom na Covid-19 bez uprzedniego zbadania tych specyfików, ich przydatności, bezpieczeństwa, etc. ostatecznie pogrzebała szanse na to, że obywatele będą ufać władzom w swych państwach. Zresztą media społecznościowe okazały się bardziej systemowe niż jeszcze rok wcześniej ktokolwiek mógł przypuszczać, bo słynni już „niezależni weryfikatorzy” skrupulatnie czyszczą wszelkie niezgodne z oficjalną linią establishmentu informacje dotyczące pandemii, zachowując się czesto jak cenzura w czasach słusznie minionych. Dlatego mało jest dziś dyskusji już nie tylko o amantadynie, ale też prawie nikt nie słyszał o znacznie skuteczniejszej heparynie czy też tapsygarginie, która w czasach naszych pradziadków radziła sobie z silnymi chorobami płuc.
*Wreszcie kwestia szczepionek, które już nie raz ratowały świat przed ciężkimi chorobami. Ale, żeby nikogo nie zanudzać szczegółami warto zadać sobie otwarte pytanie: czy można dziwić się obywatelowi, że nie ufa władzom, iż sprawdziły bezpieczeństwo i skuteczność szczepionki, skoro wcześniej władze te nie potrafiły kupić odpowiednich masek, respiratorów czy też zakontraktować profesjonalnie dostaw tychże szczepionek?
Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.
Ekolodzy od lat zabiegają o zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych, które zdaniem wielu naukowców przyczyniają się do niebezpiecznych dla Ziemi zmian klimatycznych. Jednym z głoszonych coraz śmielej postulatów w ramach walki z zanieczyszczeniem środowiska, oprócz nierealnego stworzenia gospodarki względem niego neutralnej jest ograniczenie rosnącej liczby ludności.
Jerzy Mosoń: Czy współczesna cywilizacja nie jest w stanie zaproponować lepszego pomysłu na rozwiązanie tego kryzysu? A może zwyczajnie jest już za późno, bo trwająca od roku pandemia potwierdza, że redukując liczbę populacji i styl życia większości obywateli świat na naszych oczach staje się właśnie bardziej eko?
Gospodarka nie może być neutralna Na wstępie warto wyjaśnić, skąd wzięła się teza, że gospodarka neutralna dla środowiska, o której zupełnie na poważnie rozmawiają wielcy tego świata, jest projektem nierealnym. Otóż, nie można uprawdopodobnić stworzenia czegoś, co byłoby możliwe jedynie w sytuacji anihilacji ludzkości lub za sprawą pominięcia praw fizyki.
Istnienie gospodarki jest bowiem nierozerwalnie związane z istnieniem ludzi, a oni sami, odkąd stanęli na najwyższym stopniu drabinki łańcucha pokarmowego nigdy nie byli względem świata neutralni. Również wbrew snom niektórych wegetarian pozostaniemy tam nawet wówczas, gdy jedyne kotlety, jakie będzie można legalnie kupić będą wytwarzane z roślin. Czy naprawdę politycy, naukowcy, szefowie organizacji międzynarodowych i korporacji nie zdają sobie z tego sprawy? A może tylko chcą, abyśmy wierzyli w tę utopię?
Jest nas za dużo I znów niczym bumerang wraca sprawa depopulacji, ponieważ prosta logika podpowiada, że rzeczywiście w osiągnięciu równowagi klimatycznej na Ziemi najbardziej przeszkadza rozwijający się człowiek. Kłopot w tym, że podobny mechanizm myślenia zaprezentowali Niemcy w latach 30. I 40. ubiegłego wieku – im w osiągnięciu wielkości mieli przeszkadzać ci „źli Żydzi”, Słowianie, Romowie, itp. No i stało się to, co się stało…
Ale jak doszliśmy do tego, że dziś coraz swobodniej można rozmawiać o depopulacji jako sposobie rozwiązania kryzysu klimatycznego, a inne pomysły okazują się zbyt drogie lub science fiction?
Gdyby do lat 90. poprzedniego stulecia ktoś opiniotwórczy odważył się choć zasugerować potrzebę zdepopulowania ludności na Ziemi to pewnie w przestrzeni publicznej zostałby potraktowany na równi z nazistami odpowiedzialnymi za holocaust Żydów. Od czasu jednak kiedy pewna prominentna działaczka Organizacji Narodów Zjednoczonych odważnie powiązała zmiany klimatyczne z rosnącą liczbą ludności coraz więcej osób waży się mówić o kontroli populacji jak o czymś normalnym, a nawet pożądanym.
Koniec tabu Kilka lat temu, w jednym z wywiadów Kostarykanka Christiana Figueres w czasie pełnienia funkcji Sekretarz Wykonawczej Ramowej konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu (2010-2016 r.) zasugerowała, że trzeba dążyć do zahamowania rosnącej liczby ludzi, których jej zdaniem: już wtedy było zbyt wielu. Działaczka ONZ przyznała jednocześnie, że sama depopulacja to za mało, i ona sama nie rozwiąże problemu postępujących zmian klimatycznych. Ten wywiad, jak i inne wystąpienia kostarykańskiej dyplomatki umknęły przeważającej części opinii publicznej, ale ośmieliły tych, którzy ze zmianami klimatu walczą od dawna i proponują w tej kwestii coraz bardziej radykalne rozwiązania. Niektóre z propozycji szokują przede wszystkim podczas manifestacji radykalnych ekologów i stanowią dzwonek alarmowy przed pojawieniem się eko-terroryzmu w skali globalnej, ale inne znajdują już odzwierciedlenie w gospodarce, jak produkcja elektrycznych samochodów mających zastąpić auta spalinowe. Elektryki być może wychodzą naprzeciw idei zrównoważonego rozwoju, ale z punktu widzenia bilansu emisji bardziej trują środowisko od nowoczesnych diesli.
Według badań prof. Christopha Buchala z Uniwersytetu w Kolonii, opublikowanych przez Instytut Ifo w Monachium w kwietniu 2019 r.: „pojazdy elektryczne mają znacznie wyższą emisję CO2 niż samochody z silnikami diesla”. Ma to wynikać z dużej ilości energii wykorzystywanej do wydobywania i przetwarzania: kobaltu, litu i manganu – niezbędnych surowców potrzebnych do produkcji baterii do samochodów elektrycznych. W przyszłości problemem może okazać się także przechowywanie zużytych akumulatorów.
Zamiast jednak sprawdzać, kto w ostatnich latach inwestuje w fałszywie ekologiczne pomysły albo którzy politycy czy biznesmeni wskazują na potrzebę kontroli populacji warto przyjrzeć się zmianom w prawie i w kulturze, bo one odpowiedzą na pytanie dotyczące powszechności tych zjawisk.
Chiny dały przykład Postulat by ograniczyć wzrost liczby ludności nie jest wcale nowy. Palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie wciąż dzierży Chińska Republika Ludowa, gdzie w 1977 r. komunistyczna partia wdrożyła „politykę planowania narodzin”. Program ten polegał na promowaniu przez państwo posiadania przez parę maksymalnie jednego dziecka. Gdyby wszyscy Chińczycy posłuchali się swoich władz to dziś kraj ten nie zbliżałby się do dwóch miliardów ludzi, ponieważ arytmetyka w tym względzie jest bezwzględna. Łatwo obliczyć, że cztery osoby potrzebne do utworzenia dwóch par oddadzą społeczeństwu tylko dwie istoty, a same będą musiały kiedyś odejść, więc społeczeństwo skurczy się. Przy jednym dziecku na parę populacja będzie maleć o połowę na pokolenie. Chińska polityka: „jedna para – jedno dziecko” zakończyła się w 2015 r., czyli mniej więcej w okresie, kiedy na Zachodzie głoszenie haseł na razie tylko łagodnie wspominających o depopulacji stało się dopuszczalne w ramach merytorycznej dyskusji.
Aborcja i eutanazja Być może jednak ważniejsze od wpuszczenia na salony pomysłu depopulacji jest jednak to, że w ostatnich dwudziestu latach Zachód wykonał największy w historii postęp w kwestii praktycznego ograniczania liczby ludności poprzez legalizację niemal już wszędzie aborcji (tu Polska jest zieloną wyspą) oraz gdzieniegdzie eutanazji, która staje się coraz powszechniejsza w: Holandii, Belgii, Luksemburgu, Szwajcarii oraz Albanii, a poza Europą w stanach Teksas i Oregon. W gwoli ścisłości: na Dalekim Wschodzie, w Japonii hara-kiri na życzenie również jest legalne, a ze względu na bogatą tradycję w dokonywaniu seppuku można się spodziewać, że ma przy tym najciekawszą oprawę. Zatem nie tylko Zachód.
Model 2+1 zamiast programu 2+1 Warto zaznaczyć, że rezygnacja Chin z programu ograniczającego przyrost naturalny nie wynika bynajmniej ze zmiany strategii tego kraju w kwestii kontroli urodzeń, a jedynie z ustania konieczności wymuszania ograniczeń w tym obszarze. Odkąd kraj ten stał się światowym liderem w produkcji przemysłowej i jednym z wiodących państw pod względem innowacji Chińczycy z każdym rokiem stają się bowiem społeczeństwem bardziej konsumpcyjnym, gdzie model 2+1 to przejaw akceptowalnego konformizmu. Takie społeczeństwo, podobnie jak stało się na Zachodzie, z każdą dekadą będzie coraz bardziej zdolne do samoograniczania się w kwestii budowania rodzin. Może w Chinach zmiany nie nastąpią od razu, może nie w każdej prowincji, pewnie szybciej w miastach niż na wsi, ale nic nie szkodzi, bo światowa produkcja przeniesiona przez Zachód do Chin, nomen omen między innymi z pobudek ekologicznych, wciąż potrzebuje rąk do pracy. Nadal bowiem stosunkowo wąska grupa najbogatszych ludzi w świecie, pomimo świadomości ekologicznej i wbrew głoszonym przez siebie hasłom nie chce ponosić kosztów zmian, ponieważ wtedy sama musiałaby zrezygnować ze swego energochłonnego stylu życia.
Kto płaci za zmiany Na dziś największe koszty zmniejszenia emisji ponoszą biedni i średnio zamożni ludzie – to oni nie wjadą do niektórych nowoczesnych miast swoimi dieslami. Milionerzy mają już przecież elektryczne SUV-y, a jeśli nie to takie auto można przecież wynająć, a na co dzień jeździć terenówką, która nie zaznała absurdalnego downsizingu silnika.
To europejska biedota musi męczyć się od września 2017 r. ze słabymi odkurzaczami o mocy maksimum 900 VAT, bo tylko takie wolno już sprzedawać na unijnym rynku. Właściciele rezydencji nie muszą jednak przejmować się bezużytecznymi ssawkami, bo przecież zlecają sprzątanie innym. Podobnych przykładów jest bez liku.
Z perspektywy kosztów poszczególnych państw, w najgorszej sytuacji są takie kraje jak Polska, której gospodarka przez lata oparta była na węglu ze względu na rodzaj posiadanych złóż i opóźnienia technologiczne wynikające z kolei z faktycznej 44 – letniej okupacji ze strony ZSRR. Zmiana tej struktury wymagać będzie wielu lat i miliardów euro, pieniędzy, które w tym czasie bogatsze kraje będą inwestować w służbę zdrowia czy lepszą infrastrukturę.
Downsizing a ostateczne rozwiązanie Należy jednak przyznać, że redukcja potrzeb osób najbiedniejszych jest stosunkowo rozsądną alternatywą względem innego rozwiązania, a w zasadzie: ostatecznego rozwiązania kwestii zmian klimatycznych, czyli: depopulacji. Bo nie miejmy złudzeń ci, którzy rozważają tego typu pomysły nie myślą o sobie, jak o tych, którzy mogliby odciążyć Ziemię – oni mają prawo przemieszczać się paliwożernymi limuzynami, latać bez ograniczeń, używać. Zatem niezmiennie będą również mieć prawo do życia. Historia pokazuje, że redukcja populacji zawsze dotykała przede wszystkim najsłabszych, starych i schorowanych. I to się nie zmienia, mimo postępu cywilizacyjnego. Czy można uznać za prawdopodobny scenariusz, w którym ludność podlega celowej depopulacji? A może inaczej: czy wobec torpedujących opinię publiczną rewelacji naukowych o coraz szybszym umieraniu Planety będą brane pod uwagę inne rozwiązania?
Pandemia na smutki ekologów Z pewnością skutki trwającej od roku pandemii mogą przekonać niektórych do tego, że redukcja ludności oraz jej potrzeb ma korzystny wpływ na środowisko naturalne. W okresie najostrzejszego lockdownu wiosną zeszłego roku, gdy ludzie tygodniami pozostawali w domach można było organoleptycznie przekonać się, że poziom smogu w powietrzu był niższy, a ci, którzy dysponują profesjonalnymi miernikami zapewne byliby w stanie potwierdzić to liczbami. Tylko czekać aż pojawią się fachowe publikacje dokumentujące mniejszą emisję dwutlenku węgla do atmosfery i innych szkodliwych substancji w całym roku 2020. Ale trwająca nawet trzy lata epidemia nie powstrzyma, a co najwyżej spowolni zmiany klimatyczne. No chyba, że zaraza wybije połowę ludzkości…
Musimy się wynieść Gdyby jednak okazało się, że ludzkość przetrwa pandemię koronawirusa to wciąż aktualne pozostanie pytanie o sposoby rozwiązania kryzysu klimatycznego. Kłopot w tym, że świat poznał już na nie najlepszą odpowiedź, ale niewiele zrobił z tą wiedzą. A może inaczej: decydenci z jakichś powodów spowolnili realizację remedium. Od czasu rewolucji przemysłowej, która to dokonała w środowisku naturalnym największego spustoszenia było wiadomo, że prędzej czy później człowiek będzie musiał szukać nowych przestrzeni do zagospodarowania. Wraz z pierwszymi lotami kosmicznymi w II połowie XX wieku te marzenia nabrały realności. Plany podbicia Kosmosu miały być realizowane na dwa sposoby: kolonizację Układu Słonecznego oraz szukanie napędu na tyle dobrego by można było wylecieć dużo dalej w poszukiwaniu planet o podobnej atmosferze do ziemskiej.
Problemy w przestworzach Pierwsze plany stworzenia stacji kosmicznej na orbicie okołoziemskiej datowane są na lata 80. ubiegłego wieku. Ostatecznie stała załoga pojawiła się na międzynarodowej stacji okołoziemskiej w 2000 r. Wszystko przebiegało dobrze do 2003 r. kiedy to doszło do katastrofy amerykańskiego promu Columbia. Po wypadku na dwa lata wstrzymano kursy amerykańskich statków na orbitę okołoziemską. W następstwie dyskusji na temat finansowania załogowych lotów w Kosmos oraz bezpieczeństwa astronautów, w 2011 roku władze USA zakończyły program wahadłowców, a jedynym przewoźnikiem astronautów zostały rosyjskie rakiety Sojuz. W 2020 roku dołączył do nich amerykański statek Crew Dragon prywatnej firmy SpaceX.
W czasie, gdy program podboju Kosmosu wyraźnie spowolniał doszło do historycznych odkryć. W 2014 r. badacze zaobserwowali planetę Kepler-186f określaną jako najbardziej jak dotąd podobną do Ziemi. W tamtym roku astronomowie odkryli łącznie 20 egzoplanet, na których mogłaby znajdować się woda w stanie płynnym. Nadzieja, że jest po co lecieć znacznie dalej odżyła, tym bardziej, że kolonizacja Układu Słonecznego może niewiele pomóc.
Im dalej, tym lepiej Rzeczywiście wysłanie łącznie kilkudziesięciu tysięcy ludzi na orbitę okołoziemską, na Księżyc lub na Marsa, nie rozwiąże problemu przeludnienia na Ziemi. Więcej sensu mają misje odkrywcze trwające kilka pokoleń, z perspektywą transferu części ludzkości na odkryte w ten sposób planety. Zadziałałby podobny mechanizm do tego, jaki miał miejsce w przypadku odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba albo w następstwie trzeciego odkrycia Australii przez Jamesa Cooka, kiedy to po pierwszych dwóch negatywnych ocenach nowego lądu dopiero ten żeglarz udowodnił, że na australijskiej ziemi można się osiedlić. Wiadomo nie od dziś, że aby transferować ludzi poza Ziemię potrzeba znacznie lepszej technologii i lat by osiągnąć cel, tymczasem nasza Planeta nie chce spowolnić swego procesu starzenia. Rozwiązaniem byłoby zwiększenie środków na badania kosmiczne, ale USA nie są już tak skore do wydawania publicznych środków na podbój Kosmosu jak podczas zimnej wojny, a prywatny biznes oczekuje zwrotu z kosmicznych inwestycji w perspektywie krótko – i średnioterminowej – takie dają szansę jedynie loty okołoziemskie bądź górnictwo kosmiczne. A to oznacza robienie kroczków, podczas gdy potrzeba kroków milowych.
Ułamek prędkości światła Astrofizycy przekonują, że aby dotrzeć na planetę ziemiopodobną w czasie jednego pokolenia potrzeba napędu pozwalającego uzyskać prędkość na poziomie mniej więcej 17 proc. prędkości światła. Wówczas podróż do jedynego naturalnego satelity Ziemi trwałaby osiem sekund, a nie jak obecnie trzy dni
Takie prędkości można uzyskać tylko za sprawą: fuzji jądrowej lub ujarzmiając antymaterię. Na stworzenie obydwu technologii potrzeba jeszcze sporo czasu. Ale przy odpowiednich inwestycjach można byłoby zbudować rakietę wyposażoną w unowocześniony silnik plazmowy Halla. Taki prom umożliwiłby pierwszą wielopokoleniową ekspedycję kosmiczną w kierunku egzoplanety, ponieważ do jej odbycia wystarczyłyby zbiorniki mogące pomieścić jedynie kilkaset kilogramów paliwa. Dotychczasowe konstrukcje takich silników były stosunkowo wolne i bazowały na drogim w pozyskaniu ksenonie. Dlatego też od lat 70. używane są przede wszystkim do przeprowadzania precyzyjnych manewrów i korekt orbit satelitów. Ale to właśnie ta technologia daje obecnie największe powody do optymizmu.
Pieniądze muszą się znaleźć Aby jednak myśleć o podboju Kosmosu, a tym samym o ratowaniu Ziemi potrzebne są znaczne środki finansowe, którymi dysponują obecnie jedynie międzynarodowe korporacje, którym z kolei nie spieszy się do płacenia wyższych podatków, podobnie jak ich szefostwu, które niechętnie ponosi koszty transformacji energetycznej, obciążając nimi uboższą część społeczeństwa. Na koniec rysuje się zatem smutna konstatacja, że być może niebawem trzeba będzie zaakceptować depopulację jako sposób przetrwania bogatych i najbardziej wpływowych kosztem słabszych? Alternatywą dla tej postawy jest wywarcie nacisków na rządy i organizacje międzynarodowe by korporacje dorzuciły się do prawdziwie skutecznych sposobów ratowania Ziemi. Nie w formie nowych, dochodowych biznesów ubranych w modne ekohasła, a w ramach realnych działań, do których należy właśnie kolonizacja Kosmosu.
Polskie zasługi Warto jednak zachować optymizm, bowiem wspomniany, unowocześniony silnik plazmowy, który mógłby pozwolić eksplorować świat poza Układem Słonecznym, od stycznia 2021 roku nie jest już w obszarze science-fiction. To wszystko dzięki konstrukcji Fatimy Ebrahimi z Princeton Plasma Physics Laboratory Departamentu Energii USA. Naukowiec opracowała innowacyjny typ tego napędu, który będzie w stanie osiągać nawet dziesięciokrotnie wyższe prędkości od silników używanych obecnie. Problemem nie będzie też drogi w pozyskaniu ksenon, a to dzięki Polakom. Zespół naukowców i inżynierów z Instytutu Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy w Warszawie zbudował niedawno własny silnik typu Halla zoptymalizowany do pracy z kryptonem – ten szlachetny gaz jest nawet dziesięć razy tańszy od ksenonu. Nową, dużo bardziej wydajną konstrukcję silnika plazmowego mają już podobno Chińczycy. To dobrze, bo to zdrowy wyścig, który może okazać się ratunkiem dla nas wszystkich.
Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.
Strategia PiS na najbliższe lata będzie polegała na próbie przejścia w centrum. Granie aborcją służy właśnie temu celowi; ma pokazać umiarkowaną, powściągliwą formację rządzącą, w kontrze do ekstremizmów.
Roman Mańka: W okresie sprawowania władzy przez koalicję PO-PSL, dr Marek Kochan zidentyfikował zachowanie Platformy, jako budowanie silnego centrum przeciwko ekstremizmom. Było to w czasach (rok 2013), kiedy podczas organizowanych przez środowiska narodowe „Marszów Niepodległości” rozgrywały się ekscesy: szowinistyczne hasła, uliczne rozróby, niszczenie mienia oraz spektakularne walki z policją. To wtedy służby specjalne, na rzekome nieoficjalne polecenie ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, Bartłomieja Sienkiewicza, miały użyć prowokacji w postaci podpalenia budki pod rosyjską ambasadą. Wszystko po to, aby pokazać ekstremizm opcji narodowej. Pod drugiej stronie też był kandydat, świetnie nadający się do odgrywania roli radykalizmu: Palikot i stojąca za nim antyklerykalna lewica.
PO próbowała przedstawiać opinii publicznej PiS jako tą samą stronę co narodowcy, jeden obóz (w czym jest zresztą sporo prawdy), tymczasem siebie prezentując społeczeństwu, jako jedyną siłę, polityczne, umiarkowane centrum, zdolną do powstrzymania ekstremizmów.
Niektórzy eksperci, w tym m.in. prof. Antoni Dudek, z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, sugerowali, iż Platforma może się stać, podobnie jak niegdyś chadecja we Włoszech, partią hegemoniczną, sprawującą władzę przez długie lata, na zasadzie „tamy” czy „blokady” wobec innych radykalnych sił, mogących dojść do władzy. We Włoszech chadecja sprawowała władzę w różnych koalicjach z socjalistami, socjaldemokratami, i liberałami, przez 47 lat od zakończenia II wojny światowej, na zasadzie mniejszego zła, gdyż po przeciwnej stronie była włoska partia komunistyczna i właśnie jej obawiało się społeczeństwo Italii.
PiS obecnie usiłuje zastosować podobną strategię, jak PO w czasach, gdy formacja ta sprawowała władzę: (czyli) akcentować ekstremizmy, intensyfikować oraz pogłębiać polityczny podział kulturowy, a samemu manifestować się jako rozsądna, siła umiaru, znajdująca się w centrum sceny politycznej.
Legitymizacja symboliczna („błogosławieństwo” elit) Przemieszczanie się w kierunku centrowym różnych ugrupowań politycznych (zwłaszcza tych, które sprawują władzę), nie jest niczym nowym. Często jest to związane z typem legitymizacji, jakiej w danym momencie procesu politycznego oczekują politycy. Można orientować się na dwa różne sposoby: 1) na społeczeństwo; i na 2) elity. Społeczeństwo jest potrzebne, kiedy walczy się o władzę i właśnie wówczas partie starają się zabiegać o poparcie ludu, w kontrze do elit; jednak, gdy już dana formacja dojdzie do rządzenia, gdy zacznie oswajać się z władzą, wówczas bardziej istotna staje się legitymizacja artykułowana ze strony establishmentu, czyli zabieganie o poparcie elit.
Te dwa typy legitymizacji wynikają pośrednio z taksonomii, jakiej swego czasu dokonał włoski socjolog i politolog, Gaetano Mosca, który podzielił wspólnotę polityczną na: elity oraz resztę społeczeństwa.
Pierwszy czynnik znajduje się w mniejszości (niejednokrotnie w dramatycznej), jednak posiada trzy istotne cechy, które w pewnych warunkach mogą dawać mu przewagę: przede wszystkim posiada zdolność organizacyjną i potencjał opiniotwórczy, a co za tym idzie: umiejętność do mobilizowania, ale i demobilizowania społeczeństwa.
Tymczasem to co Mosca określił jako resztę społeczeństwa znajduje się w przytłaczającej większości, lecz mankamentem społeczeństwa jest brak zdolności organizacyjnej. Jeżeli, wychodząc już poza teorię Moski, poziom tzw. społeczeństwa obywatelskiego jest niski, jeśli niska jest również jego polityczna świadomość, wówczas łatwo jest to społeczeństwo dezinformować i demobilizować albo mobilizować grupy kompletnie nieświadome, co w istocie jest mobilizacją negatywną, a więc czymś gorszym od mobilizacji.
Czasami będące w mniejszości elity, z uwagi na swój potencjał organizacyjny oraz kapitał kulturowy, stają się dla rządzących dużo lepszym partnerem strategicznym, niż zdezorganizowane społeczeństwo; dużo też łatwiej jest zaspokoić oczekiwania establishmentu (choć zazwyczaj gorsząco kosztowne) od potrzeb społeczeństwa.
Establishment posiada nad społeczeństwem jeszcze jedną przewagę w zabieganiu o zapewnianie legitymizacji rządzącym: (otóż) może on udzielać tzw. kapitału kulturowego, a ujmując problem bardziej precyzyjnie, symbolicznego. Elity rządzące, aby być postrzegane jako elity w głębszym sensie, i aby wchodzić w skład szerszego spektrum bardziej uniwersalnie rozumianych elit, muszą posiadać kapitał symboliczny, będący konwersją kapitału kulturowego. Inaczej mówią i uciekając się do zwulgaryzowanego lecz wymownego przykładu, aby rządzący pozyskiwali kapitał symboliczny, Beata Kępa musiałaby zjeść obiad z Krystyną Jandą, bądź z Małgorzatą Rozenek-Majdan.
Mechanizm ten znakomicie zdefiniował francuski antropolog symboliczny i socjolog, Pierre Bourdieu, rozróżniając tzw. pola, m.in. pole władzy, pole produkcji kulturowej; pole polityczne, pole ekonomiczne.
Władza polityczna, lub różne czynniki polityczne wchodzące w obszar pola politycznego, zazwyczaj balansują pomiędzy społeczeństwem (które możemy nazwać polem społecznym), a terenem, określonym przez Bourdieu, jako pole produkcji kulturowej. Gdy trzeba odróżnić się od elit w walce o władzę, rządzący jawią się bliżej pola społecznego, podkreślając swoją fizyczność w opozycji do kulturowości elit; ten schemat ma zazwyczaj miejsce, gdy dana formacja polityczna dopiero idzie po władzę; gdyż zaś konkretne ugrupowanie już znajdzie się w procesie rządzenia, wówczas potrzebuje kapitału symbolicznego, który może zapewnić oraz udzielić pole produkcji kulturowej (elity kulturowe); wówczas rządzący podkreślają swoją kulturową wyższość w opozycji do fizyczności społeczeństwa, i w ten właśnie sposób tworzą dystanse nieodzowne do sprawowania władzy.
Dystans jest kategorią ambiwalentną: dzięki niemu władzę się utrzymuje, utrwala, lecz z jego powodu (gdy dystanse pomiędzy rządzącymi a społeczeństwem są zbyt wielkie) – również traci.
Ewolucja Każda władza lub formacja znajdująca się w drodze do rządzenia, musi określić swój stosunek do elementu klientelistycznego, czyi do status quo (kulturowego czy ekonomicznego). Do wyboru ma co najmniej trzy możliwości: 1) całkowicie doorientować się do status quo; 2) całkowicie mu zaprzeczyć; bądź 3) doorientować się częściowo albo stopniowo.
PiS wybrał trzecią drogę.
Jednocześnie prawie wszystkie partie, które zdobyły władzę, prędzej lub później, modyfikują swoją lokalizację w przestrzeni politycznej (nie mylić ze sceną polityczną) i przemieszczają się w kierunku położenia centrowego; przy czym centrowość może tu być rozumiana również na kilka sposobów: np., jako wspomniane powyżej zbliżenie do elit, a więc doorientowanie do elementu klientelistycznego status quo, w celu uzyskanie legitymizacji symbolicznej, a w jej ramach czerpania kapitału symbolicznego czy ekonomicznego; lub w rozumieniu klasycznym, jako zajęcie miejsca w centrum sceny politycznej, czyli blisko punktu środka na odcinku lewica – prawica; albo wreszcie, jako zabieganie o wyborców cechujących się mniejszą intensywnością politycznego zaangażowania, bardziej neutralnych, o niższym poziomie socjalizacji politycznej oraz identyfikacji światopoglądowej.
Z wypowiedzi prof. Waldemara Parucha, jeszcze do niedawna głównego stratega PiS, byłego szefa Centrum Analiz Strategicznych w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, wynikało, że PiS zwyciężał w wyborach przeprowadzonych w latach 2019-2020, odwołując się do tzw, jak ich określił sam Paruch, „wyborców nisko-politycznych”, a zatem tych, którzy nie posiadają silnie zdefiniowanych poglądów politycznych.
Zazwyczaj przesunięciu pozycji formacji rządzącej w stronę establishmentu czy w kierunku elit, towarzyszy także modyfikacja miejsca partii sprawującej władzę na scenie politycznej, właśnie w kierunku centrum.
Populizm jest bardziej użyteczny, kiedy się walczy o władzę, gdy się natomiast ją sprawuje obiektywnie dużo trudniej jest opierać się na populizmie. Gdy w roku 1922, w rezultacie „marszu Czarnych Koszul”, faszysta Benito Mussolini został przez króla Emanuela III mianowany premierem Włoch, stopniowo zaczął przesuwać się z pozycji obrońców uboższych grup społecznych w stronę reprezentantów elit, klasy średniej, oraz klas bogatszych.
Ta ewolucyjność ugrupowań o różnym stopniu populizmu obserwowana była w wielu krajach: we Francji, po tym, jak na czele Frontu Narodowego, Jean Marie Le Pena zastąpiła jego córka, Marin Le Pen, ugrupowanie (jednak) wykonało krok w kierunku centrum, w większym stopniu odwołując się do klasy średniej, dzięki czemu między innymi wygrało wybory do Europarlamentu w 2014 roku, otrzymując poparcie na poziomie 24,86 proc. i tym samym zdobywając 23 mandaty.
Pod koniec XX wieku manewr modyfikacji położenia na scenie politycznej z wielkim sukcesem wykonała w Wielkiej Brytanii Partia Pracy, za sprawą swojego przywódcy, Tony’ego Blaira. Zapewniło jej to bezapelacyjne zwycięstwo nad konserwatystami, po ich bez mała dwóch dekadach dominacji oraz spowodowało uzyskanie bezwzględnej, samodzielnej większości: 179 mandatów w Izbie Gmin. Osiągnięcie zostało powtórzone w dwóch kolejnych wyborach: 2001 i 2005 roku.
Metamorfoza formacji rządzących, wyrażająca się w przejściu od ekstremizmu czy populizmu w kierunku elit i centrum, nie jest niczym nowym. Także w Polsce miała miejsce. Typowym tego przykładem jest SLD. Na początku lat 90. XX wieku było to ugrupowanie radykale, o wyraźnie antyestablishmentowym charakterze. Niczym tradycyjna lewica werbalnie wypowiadało się przeciwko najbogatszym warstwom społecznym, kwestionowało rozpoczętą nad Wisłą w 1989 roku transformację ustrojową, a także euroatlantycki kurs Polski, będąc m.in. przeciwko przystąpieniu Polski do NATO.
Po zdobyciu władzy wykonawczej w roku 1993 oraz prezydenckiej w 1995, SLD odeszło od swoich populistycznych, rewindykacyjnych, a nawet lewicowych, socjalnych postulatów, stając się typową partią elit. Pod koniec lat. 90 XX wieku i na początku trzeciego tysiąclecia, establishment uwielbiał SLD, o czym świadczy choćby „eskapada” Lwa Rywina do Adama Michnika.
Niewolnik własnego elektoratu Czy PiS wykona podobny manewr? Zbliżenie z elitami, dużo większy poziom fraternizacji z establishmentem, jak również przesunięcie na scenie politycznej w kierunku centrum, jest dla PiS-u korzystne z dwóch głównych powodów: pierwszy można określić jako merkantylny i jest on związany z tym co nazywa się konsumpcją władzy; drugi wynika z potrzeb strategicznych zorientowanych na utrzymywanie władzy.
Każda władza, w tym również PiS, chce konsumować korzyści związane z rządzeniem. Nie ograniczają się one jedynie do czerpania z immanentnego kapitału posiadanego przez państwo, czyli zarobków z tytułu świadczonej pracy w aparacie administracyjnym państwa, czy beneficjów płynących z okoliczności zasiadania w spółkach skarbu państwa (samych funkcjonariuszy partyjnych PiS, jak i ich rodzin). Dużo większe zyski dla środowisk oraz grup składających się na obóz władzy, w tym przypadku PiS, może dać to, co socjolog związany z PiS, prof. Andrzej Zybertowicz, określił niegdyś jako „klientelistyczną sieć korzyści”, a więc wejście z rozmaitymi grupami interesów w relacje klientelistyczne, czy może nawet korupcyjne. Zbudowanie takiego klientelistycznego układu może zapewnić formacji rządzącej lub raczej funkcjonującym w jej ramach koteriom, wiele wymiernych korzyści; choćby tego rodzaju działania jak lobbing w parlamencie na rzecz konkretnych rozwiązań legislacyjnych (a stopień przeregulowania stanowi często barometr korupcji), jest w stanie przynieść określone, niebagatelne zyski.
Jednak w polityce nie chodzi tylko o pieniądze. Ważne są również korzyści niewymierne. Gdy formacja rządząca wejdzie z „klientelistyczną siecią korzyści” (czyli tym co w uproszczeniu możemy nazwać elitami, a co Pierre Bourdieu określił jako pola: produkcji kulturowej, bądź ekonomicznej), tworzy się pewnego rodzaju „pole grawitacyjne” dysponujące ogromną siłą politycznego, kulturowego oraz ekonomicznego oddziaływania. Taka struktura, złożona z jednej strony z politycznego pola władzy, a z drugiej z sprzyjającej jej pól kulturowych, jak i ekonomicznych czy biznesowych, posiada niebywałą zdolność opiniotwórczą, a także mobilizacyjną. Dzięki temu może kontrolować obieg informacji (oficjalny i nieoficjalny), dezinformować, mobilizować i demobilizować wyborców.
W sprawowaniu władzy niezwykle ważne są pieniądze, rozpatrując politykę w aspekcie pragmatycznym, oportunistycznym, czy koniunkturalnym poprzez wejście rządzących w układ z „klientelistyczną sieć korzyści” można czerpać wiele zysków o charakterze ekonomicznym; z puntu widzenia władzy dużo ważniejsze od pieniędzy jest jednak znaczenie, prestiż. Prestiż jest czynnikiem nieodzownym w dążeniu do rządzenia, zdobywania, a przede wszystkim utrzymywania władzy. Jest zarazem najistotniejszym środkiem prowadzącym do władzy, lecz również celem, gdyż władza w sprzężeniu zwrotnym, daje również prestiż oraz wytwarza potencjał jego zdobywania. Ten zaś prestiż rządzącym może zapewnić, to co Pierre Bourdieu nazwał: „polem produkcji kulturowej”.
PiS nie różni się od innych partii funkcjonujących na scenie politycznej. Działacze PiS oraz różne koterie czy środowiska działające w ramach tej formacji są tak samo, a może nawet bardziej napędzani motywami koniunkturalnymi, merkantylnymi, jak członkowie i ośrodki skupione w innych ugrupowaniach. Jak powiedział jednen z niedawno nagranych działaczy PiS z Wałbrzycha: „my jesteśmy tacy sami jak członkowie PO czy SLD” (cytat nie jest wierny, ale całkowice oddaje sens wypowiedzi).
Dla celów konsumpcyjnych PiS już dawno wszedłby w układ z „układem”, który sam swego czasu usiłował werbalnie zwalczać i piętnować: a więc z „klientelistyczną siecią korzyści”. Przemawiają za tym kalkulowane przez działaczy PiS różnego szczebla korzyści prestiżowe oraz ekonomiczne., które następnie mogą zostać rekonwertowane na polityczne zyski.
Jest jednak jeden problem uniemożliwiający PiS-owi wejście w alians ze istniejącym w Polsce status quo, czyli z elitami: żelazny elektorat PiS. Partia Jarosława Kaczyńskiego dysponuje niezwykle specyficznymi wyborcami: można próbować nazwać ich ambitnymi albo pryncypialnymi, lecz obydwa terminy byłyby poznawczo mylące.
W istocie wyborcy PiS nie cechują się pryncypialności ani dogmatycznością; w wielu przypadkach potrafili być niezwykle pragmatyczni czy nawet oportunistyczni, akceptując dla celów strategicznych różnego rodzaju wolty Jarosława Kaczyńskiego i centrali na Nowogrodzkiej. Prawidłowa definicja populacji wyborczej popierającej PiS jest inna: elektorat PiS jest pretensjonalny, zaś jego poparcie wobec „Zjednoczonej Prawicy” napędzane jest przez resentyment, sprowadzający się do nienawiści wobec tego, co sami wyborcy PiS nazywają: „liberalnymi elitami”. Elektorat partii Jarosława Kaczyńskiego wybaczy wiele, zaakceptuje prawie wszystko, ale nie alians z establishmentem III Rzeczpospolitej, przynajmniej z jego dominującą, ortodoksyjną częścią.
Z tego właśnie powodu, do dziś PiS nie wszedł otwarcie w typowo konsumpcyjną funkcję władzy, nie zawarł sojuszu z „klientelistyczną siecią korzyści. Po prostu stał się niewolnikiem własnego elektoratu.
Substytut dynamitu PiS przesunie się w kierunku centrum z powodów strategicznych. Będzie to podyktowane dwoma celami: utrzymania przy sobie wyborców, jak to określił po wyborach do Europarlamentu w 2019 roku, jeden z głównych ówcześnie strategów PiS, prof. Waldemar Paruch, „nisko-politycznych”, a więc tych o mniejszym natężeniu emocjonalnym; wrażliwych w większym stopniu na impulsy pragmatyczne czy redystrybucyjne.
W filozofii istnieje pojęcie „posiadania tematu”, jest ono mniej więcej tym samym, co w piłce nożnej posiadanie piłki. Drużyna, która w ujęciu statystycznym dominuje w aspekcie posiadania piłki, może kontrolować rytm gry, a dzięki temu stwarza sobie większe (choć bywają wyjątki) szanse na zwycięstwo.
PiS celowo wrzuca w przestrzeń polityczną tematy ideologiczne, światopoglądowe, emocjonalne, gdyż czyniąc to spycha opozycję do politycznej defensywy i powoduje w jej ramach polityczne podziały. Opozycji może wydawać się, iż jest w ofensywie, że posiada polityczną inicjatywę, lecz to wszystko odbywa się na polach ideologicznych. Tymczasem dla pozyskania albo utrzymania wyborców o mniejszym zaangażowaniu politycznym, dużo istotniejsze okazują się pola pragmatyczne.
Inaczej mówiąc: opozycja dominuje w obszarze ideologicznym, a PiS na terytorium egzystencjalnym. W kontekście wyborów parlamentarnych w 2023 roku (pamiętajmy, że mniej więcej w tym samym czasie odbędzie się elekcja samorządowa), „Zjednoczona Prawica” będzie robiła wszystko, aby utrzymać przy sobie tematy socjalne, aby je, jak mówi filozofia polityki: posiadać.
Rytm gry w dalszym ciągu kontroluje partia Jarosława Kaczyńskiego.
Wg rachub PiS, utrzymanie inicjatywy politycznej w obszarze postulatów egzystencjalnych (socjalnych) ma dla partii znaczenie strategiczne i zapewni sympatię ze strony wyborców centrowych, czyli wg definicji prof., Parucha, wyborców mniej intensywnych w artykułowaniu emocji politycznych, o słabszym poziomie zaangażowania („nisko-politycznych) oraz skromniejszej socjalizacji politycznej.
Drugi poziom definiowania centrowego położenia elektoratu, odwołuje się do stosunku wobec radykalnych postaw w polityce, wobec tego co nazywamy ekstremizmami. Ważnym momentem w polskiej polityce, i paradoksalnie, wbrew temu co twierdzi wielu ekspertów, korzystnym dla PiS, było pojawienie się na scenie politycznej środowisk narodowych, zinstytucjonalizowanych następnie w „Konfederacji”. To pozwoliło „odbić” PiS-owi od skrajnie prawej strony i przesuwać się w kierunku centrum. Diagnoza, że „na prawo od PiS jest już tylko ściana”, dziś nie obowiązuje. Tym samym „Zjednoczona Prawica” może schodzić z osi konfliktu politycznego, a zwłaszcza kulturowego i uciekać od polaryzacji w pragmatyzm, w socjal, w problemy egzystencjalne. Może tworzyć iluzję, że nie jest jednym z dwóch głównych biegunów polaryzacyjnych, a także, że nie jest stroną ostrej wojny światopoglądowej.
Wrzucanie tematów ideologicznych w przestrzeń debaty politycznej, powoduje, że PiS uwypukla ekstremizmy: z jednej strony lewicowy, z drugiej prawicowy, w ramy którego łatwo jest PiS-owi włożyć „Konfederację” oraz środowiska narodowe. Poza tym, za pomocą konfliktów ideologicznych „wypalane” są emocje społeczne i rozładowywane napięcie. Warto przywołać metaforę saperów, którzy detonują miny poprzez celowe wrzucenie granatu na pole minowe. W miarę, jak kolejne dni zaczną Polskę przybliżać do wyborów parlamentarnych, „Zjednoczona Prawica” będzie coraz częściej sięgała po kwestie ideologiczne, aby inspirować ostry, gwałtowny ideologiczny konflikt uwypuklający ekstremizmy – lewicowy oraz skrajnie prawicowy, tymczasem sam PiS spróbuje się zaprezentować jako umiarkowane, rozsądne centrum przeciwko ekstremizmom, siła rozsądna, pragmatyczna, mogąca powstrzymać radykalizmy.
Uruchomienie problemów światopoglądowych (takich jak aborcja czy LGBT) będzie przebudowywało polską scenę polityczną i może automatycznie zepchnąć PO na lewą stronę, zaś PiS przesunąć w kierunku centrum. Taka jest strategia PiS.
Główny nurt PiS z pewnością będzie się starał przesunąć w kierunku centrum. Pytanie jest inne: czy „Zjednoczona Prawica” pozostanie do wyborów w 2023 roku nadal zjednoczona? Czy może rozpadnie się w rezultacie spontanicznych procesów odśrodkowych, czy może z powodów taktycznych i instrumentalnych?
Nie jest wykluczone, iż operacji przesuwania PiS do centrum, będzie towarzyszyła, jako swego rodzaju support, wyreżyserowana, kontrolowana fronda, polityków fundamentalnych oraz radykalnie konserwatywnych, takich jak np. Zbigniew Ziobro czy Przemysław Czarnek, których zadaniem będzie zbudowanie pozornie odrębnego ugrupowania posiadającego zdolność zagospodarowania konserwatywnych, katolickich oraz narodowych wyborców.
Zresztą, w zarysowanej hipotetycznie sytuacji, jeżeli miałoby do niej dojść, momentalnie zafunkcjonują automatyzmu. Jakakolwiek fronda po prawej stronie PiS poskutkuje przesunięciem jego jądra do centrum.
Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.