Wchłanianie buntu


W 1968 roku podczas pamiętnych protestów studentów we Francji,
w pewnym momencie, na trasie do Gare de l’Est do placu Denfert-Rochereau swój sprzeciw wobec francuskich władz, prezydenta Charlesa de Gaulle’a oraz premiera Georgesa Pompidou, manifestowało ponad milion osób. Była to wspólna demonstracja środowisk studenckich, robotników
i członków partii komunistycznej.

Roman Mańka: Mimo ogromnej skali społecznego wzburzenia we Francji, do dziś wydarzenia z drugiej połowy lat 60. XX wieku przywoływane są jako symbol spektakularnego buntu, trudno doszukiwać się bezpośrednich konsekwencji politycznych, również kapitalistyczny system organizacji gospodarki nie został zasadniczo zmieniony.

Prezydentem dalej pozostał Charles de Gaulle. Zmiana dotknęła funkcji premiera: Georgesa Pompidou zastąpił Maurice Couve de Murville; ale Pompidou szybko powrócił do francuskiej polityki i to na najwyższy urząd
w państwie, gdy w 1969 roku, w rezultacie przegranego referendum
w sprawie reformy Senatu, de Gaulle zrezygnował.

Wybory parlamentarne z czerwca 1968 roku przyniosły zwycięstwo prawicy gaullistowskiej, socjaliści ponieśli miażdżąca klęskę, komuniści zdobyli 20 proc. Dominacja prawicy we Francji trwało jeszcze przez całą dekadę lat 70., socjaliści doszli do władzy dopiero 13 lat później, kiedy prezydentem kraju nad Sekwaną został François Mitterrand.

Tolerancja represywna
Z francuskiej lekcji płyną wnioski o bardziej ogólnym charakterze, które szanując wszelkie osobliwości, można przenieść na teren innych wspólnot politycznych, w tym również Polski. Obecnie w Polsce trwa zażarty spór światopoglądowy wokół problemu aborcji, środowiska lewicowe organizują intensywne protesty, zaś wielu obserwatorów dopatruje się analogii pomiędzy przykładem polskim a francuskim, mimo nieco innej zawartości merytorycznej konfliktu. Pytanie, jakie pojawia się w tle całej sytuacji, dotyczy kwestii: czy zmiana jest możliwa? Czy w rezultacie społecznych protestów można zmodyfikować system?

Francuski filozof reprezentujący Frankfurcką Szkołę Krytyczną, jednocześnie mentor zbuntowanej młodzieży z roku 1968, Herbert Marcuse, uważa, że nie jest to możliwe. W jego opinii, społeczeństwa industrialne (dziś już postindustrialne), a więc społeczeństwa późnego kapitalizmu, wypracowały pewną specyficzną dynamikę, która neutralizuje poczynania opozycji politycznej, w taki sposób, że zmiana, a mówiąc bardziej precyzyjnie: radykalna zmiana, przestaje być możliwa. Po fali burzliwych protestów, francuscy studenci, a także wspierający ich robotnicy, wycofali się w głąb społeczeństwa konsumpcyjnego, zadowolili się konsumpcją oraz dobrobytem. Na podobną, jak w 1968 roku skalę, sytuacja już się w najnowszej historii Francji nie powtórzyła.

Marcuse używa w tym kontekście, kluczowego chyba dla zrozumienia procesów współczesności terminu, „tolerancji represywnej”. Jest to mechanizm wykształcony przez społeczeństwa konsumpcyjne czy, jak kto woli, industrialne i postindustrialne, który pacyfikuje wszelką możliwość zmian, odnoszących się do głębszej struktury systemu. W żądnym z krajów zachodnich, mimo rozmaitych napięć oraz kryzysów, radykalna zmiana okazała się niemożliwa. Szczególnie w przestrzeni gospodarki status quo zostało utrzymane.

Cicha większość
Strajki kobiet, które miały miejsce w Polsce na jesieni 2020 roku i odbywają się teraz, są jakby kontynuowane, nie nastawiają się na zmianę
o charakterze ekonomicznym, nie odnoszą się do próby zmodyfikowania przestrzeni gospodarczej, jeżeli podnoszona jest w ich ramach problematyka ekonomiczna, to w sposób marginalny i niebezpośredni. Protesty koncentrują się głównie wokół tematu aborcji, która w rezultacie decyzji Trybunału Konstytucyjnego, została mocno ograniczona oraz obalenia rządu. Na ulice wychodzi sporo osób. Niektórzy szacują, że
w jednej z jesiennych demonstracji brało udział nawet 100 tys. manifestujących. Czy to oznacza, że w Polsce może dojść do rychłej zmiany rządu albo wycofania się prawicowej ekipy z zaostrzenia aborcji pod naciskiem protestów?

Oprócz tolerancji represywnej, która w tym przypadku, a więc w obliczu polskich protestów w sprawie aborcji, może mieć jakieś znaczenie, Hektor Marcuse posługuje się drugim jeszcze pojęciem: „cichej większości”. Nazwa ta została zapożyczona od Massimo de Carolisa i pozostaje w stosunku antynomicznym, jest antytezą, do zbuntowanej mniejszości. We Francji lat 60. XX wieku protesty miały niesamowicie intensywny przebieg, mogły wskazywać (patrząc na ulice), że to studenci oraz wspierające ich grupy lewicowe posiadają przygniatającą większość, tymczasem prawda okazała się inna: zorganizowane miesiąc później wybory parlamentarne pokazały, że to Charles de Gaulle i popierająca go formacja prawicowa ma w społeczeństwie dużo większe poparcie.

Fałszywy barometr
Czasami ulica daje fałszywy odczyt sympatii politycznych albo rozkładu opinii w danej sprawie. Czy tak jest w tym przypadku? Trudno powiedzieć. W każdym razie badania preferencji politycznych, analizy socjometryczne, nie pokazują, aby gwałtowne oraz spektakularne protesty w sprawie aborcji miały wpływ na poważną re-konfigurację sceny politycznej. Nie zyskuje lewica, co wielu może dziwić, gdyż demonstracje mają „Lewicowy” charakter. Ale swojego kapitału politycznego nie pomnaża również Platforma Obywatelska.

Dzieje się tak dlatego, że relacja pomiędzy społeczną przestrzenią protestów a polityczną strefą debaty publicznej, jest asymetryczna. Nie istnieje kompatybilność jednego wymiaru w stosunku do drugiego. Strajkujące kobiety nie dysponują zdefiniowaną reprezentacją polityczną. Żadne z istniejących w Polsce ugrupowań nie reprezentuje protestujących jako prosta emanacja polityczna.

Stąd bunt, choć intensywny i głośny, nie koresponduje ze wzrostem sympatii politycznych.

Kluczowe jest jednak użyte przez Massimo de Carolisa, którego sens
w swoich pracach wyrażał również Hektor Marcuse, pojęcie „cichej większości”. Jeśli partia obecnie rządząca Polską (PiS) o coś gra, to jest to właśnie „cicha większość”, a zatem ta populacja, która nie artykułuje swojego niezadowolenia i nie uczestniczy w demonstracjach. Zachowuje się w sposób bierny, często poziom socjalizacji politycznej tej grupy jest niski, lecz pójdzie do wyborczych lokali i można ją bardzo łatwo zmobilizować różnego rodzaju projektami socjalnymi.

Niewidzialna rewolucja
W socjologii polityki istnieje termin posiadania tematu. Dla wyjaśnienia: posiadanie tematu jest mniej więcej tym samym, co w piłce nożnej: posiadanie piłki. Zespół, który dłużej utrzymuje się przy piłce ma większe szans na zwycięstwo (choć to nie reguła) i może regulować rytm gry. PiS celowo wpycha opozycji temat aborcji, aby utrzymać się przy tematach socjalnych, aby posiadać tematy socjalne.

Swego czasu amerykański socjolog, Ronald Inglehart zauważył tak zwaną „cichą rewolucję”, wyrażającą się w niewidzialnym przejściu pomiędzy wartościami materialnymi a postmaterialnymi; pierwsze odwołują się do potrzeb bytowych, związanych z bezpieczeństwem społeczno-ekonomicznym; drugie do potrzeb kulturowych, duchowych, takich jak np. edukacja, samorealizacja, czy prawa człowieka.

O zapotrzebowaniu na określone wartości, o orientacji na konkretne potrzeby, decyduje okres adolescencji, a właściwie niedobór, deficyt
w okresie adolescencji. Nastawiamy się na te wartości, które są deficytowe w czasie dojrzewania. Podstawą jest piramida potrzeb Abrahama Maslowa. W miarę, jak społeczeństwa się bogacą, wahadło zapotrzebowania powinno się przesuwać od wartości materialnych w stronę postmaterialnych.

Pytanie: czy w Polsce to już jest ten czas? Czy uda się wygrać wybory parlamentarne za pomocą akcentowania wartości postmaterialnych, czyli
w uproszczeniu: kulturowych?
PiS zakłada, że nie, dlatego „wpychając” opozycji temat aborcji, prowokując ją do ulicznych protestów, chce utrzymać przy sobie tematy społeczno-ekonomiczne, a zwłaszcza socjalne. Partia Kaczyńskiego spycha opozycję w przestrzeń wartości postmaterialnych, albowiem uważa, że będzie osiągała kolejne sukcesy polityczne, jeżeli utrzyma posiadanie wartości materialnych.

 

Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami
z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.

Rasizm odwrócony, czyli „biała małpa” istnieje


Analitycy niechętnie spekulują o podłożu zabójstw dokonywanych na farmerach w Republice Południowej Afryki. A winę za rosnące napięcia w imigranckich dzielnicach państw Europy Zachodniej, zrzucają najczęściej na: biedę, narkotyki i fanatyzm religijny.

Jerzy Mosoń: Nadszedł czas, by zadać pytanie: czy aby na pewno badacze wskazują wszystkie przyczyny rosnącej polaryzacji w świecie? Czy dostrzegają pewien przemilczany problem, który powoli staje się jednak codziennością coraz większej grupy osób, w każdym zakątku globu?

Biali przedstawiciele gatunku ludzkiego, bez wątpienia zasłużyli sobie na to, aby to właśnie im przypisywać powstanie i rozwój rasizmu. Towarzyszył on ludzkości od zarania dziejów, stojąc często u podstawy niewolnictwa, jak również innych form prześladowań wobec osób o ciemniejszym odcieniu skóry. To zatem zrozumiałe, że gdy pojawia się określenie „rasista”, większość ludzi wyobraża sobie białego człowieka krzywdzącego przedstawiciela czarnej lub żółtej kategorii etnicznej.

Jeśli rasista to biały…
Tak, bez wątpienia utożsamianie rasisty z człowiekiem białym, to także stereotyp, a być może nawet uprzedzenie. O tyle niebezpieczne, że przy panującej wciąż „pedagogice wstydu” z powodu grzechów przodków, może utrudniać dostrzeżenie tego, co dzieje się obecnie z samym zjawiskiem rasizmu. Czy rzeczywiście rasizm zanika, a jeśli tak to gdzie, w jakich grupach społecznych? A może tylko zmienia on wektory albo wcale nie odchodzi do historii? Co ewolucja rasizmu oznacza dla kolejnych pokoleń?

Farmerzy bez ziemi
Wracając do wskazanej na początku sytuacji farmerów w RPA, warto podkreślić, że prześladowania, jakim są tam poddawani biali, niegdyś rządzący tym krajem obywatele mają charakter zarówno oddolny, jak i instytucjonalny. Ataki odbywają się przy akceptacji społeczeństwa oraz zastanawiającej ciszy ze strony światowej opinii publicznej. Co więcej, władze RPA wprowadziły prawo dotyczące konfiskaty majątków białych farmerów, pośrednio potwierdzając tym samym, że szykany względem potomków kolonizatorów mają błogosławieństwo czarnej, rządzącej większości.

To tylko rabunek
Kłopot w tym, że nie można jeszcze uznać tych prześladowań za ludobójstwo, a jednym z argumentów utrudniających taką kwalifikację jest okoliczność, że podczas ataków na białych giną też czarni, najczęściej pracownicy plantacji należących do białych farmerów. To z kolei znakomite „paliwo” dla „ekspertów” kontestujących rasistowskie pobudki agresorów. Z łatwością wskazują oni na motyw rabunkowy ataków i odsuwają tym samym uwagę opinii publicznej od faktów, które naprawdę leżą u podstaw rasizmu w Afryce. A dzieje się źle!

Wyjeżdżają ponieważ chcą czy muszą
Tylko w latach 2001-2018 doszło do 1 647 morderstw, na farmach zdominowanych przez białych mieszkańców RPA. Od kilkunastu lat zmniejsza się też populacja białej ludności tego państwa, w następstwie emigracji. Niedawno społeczność ta liczyła znacznie powyżej 4.5 mln z 52 mln mieszkańców. Obecnie, choć ogólna liczba ludności w tym kraju rośnie i zbliża się do 58 mln, w okresie tylko jednego dziesięciolecia można było doliczyć się ponad miliona białych uchodźców, którzy opuścili ten kraj..

Jest dokąd uciec?
Zachód wita obywateli RPA z otwartymi rękoma. W okresie kilku pokoleń, biali farmerzy oraz przedsiębiorcy zdołali zgromadzić, bowiem znaczne środki finansowe. Co jednak czeka ich po przyjeździe do dawnych ojczyzn? Europa Zachodnia od dawna nie jest już wolna od niepokojów. W następstwie wojny, jaką po 2001 roku, tj. ataku na World Trade Center, wydał terrorystom prezydent USA, George Bush junior, napięcia między muzułmanami a pozostałą ludnością Zachodu, utrzymują się na bardzo wysokim poziomie. Nieco bezpieczniej jest, paradoksalnie, w samych Stanach Zjednoczonych, ale wynika to zarówno z innego, dużo bardziej zdecydowanego podejścia tamtejszych służb, jak i samej struktury tego kraju, zbudowanego od podstaw na imigrantach. Warto zatem najpierw przyjrzeć się Europie.

Strefy szariatu” czy rasowe getta?
W ostatnich latach furorę robiło publicystyczne określenie dzielnic zdominowanych przez ludność napływową, mianem „stref szariatu”. Nazwa wzięła się z przeświadczenia obserwatorów o tym, że w tych dystryktach nie obowiązuje faktycznie prawo danego państwa, a zasady stanowione przez islamską część imigrantów. W takich dzielnicach niechętnie ma interweniować policja, zaś wycieczka do „stref szariatu” niemuzułmanina, oznacza spore ryzyko. Zaraz, zaraz, ale skąd „ci źli fundamentalistyczni muzułmanie” mają wiedzieć czy ktoś wierzy w Allaha czy nie? Nie każdy muzułmanin nosi przecież brodę, tak jak nie każdy brodacz wykonuje pokłony wobec Mahometa. Czynnikiem wyróżniającym jest na pewno kolor skóry, a i ten może wprowadzać w błąd, bo na przykład Persowie to biali, a mimo tego faktu, większość z nich to muzułmanie. Przeprowadzony oraz opisany poniżej eksperyment potwierdza, że kolor skóry może być jednak kluczowym czynnikiem, co oczywiście nie wyklucza dyskryminacji z innych powodów.

Idzie biały
Gdy kilkanaście lat temu postanowiłem zwiedzić imigranckie dzielnice Europy Zachodniej i opisać swe wnioski w jednym z ogólnopolskich dzienników, większość przychylnych mi osób odradzała mi ten eksperyment, twierdząc, że jestem na to… zbyt biały. Odrzuciłem te ostrzeżenia, traktując je jako niesłuszne oskarżenia wobec imigrantów, którzy przecież mogliby być co najwyżej ofiarami rasistów, a nie rasistami. Problem miał tkwić w fundamentalizmie religijnym, a to oznaczało, że jeśli nie będę głosił ewangelii Chrystusa, to pośród muzułmanów powinienem czuć się bezpieczny.

Już jednak pierwsza wycieczka na obrzeża Kopenhagi potwierdziła, jak bardzo się myliłem, bowiem z wrogością spotkałem się niedługo po przekroczeniu strefy.

Uwierzyłem wówczas, że nawet, jeśli jednym z przejawów dyskryminacji imigrantów, w odniesieniu do rdzennych mieszkańców Europy, jest religia, to zdecydowanie kolor skóry ma pierwszorzędne znaczenie, gdyż stanowi rodzaj negatywnej identyfikacji.

Małpy są różne
Co do rasistowskiego charakteru niechęci okazywanej obcym, upewniłem się jednak dopiero we własnej Ojczyźnie. Pewnego dnia robiąc zakupy warzywne na jednym ze stołecznych, już nieistniejących bazarków, mijałem azjatycki stragan z ubraniami. Sprzedawca zaczepił mnie, chcąc zachęcić do zakupu kurtki zimowej. Z grzeczności przystanąłem, obejrzałem i odmawiając – podziękowałem. W odpowiedzi usłyszałem: „Ty biała małpo!” Nie wiem czy bardziej mnie to zdziwiło czy zezłościło, ale zapewniam, że straganiarz przeżył swe zuchwalstwo, mimo, że jeszcze dwukrotnie powtórzył wyzwisko.

Wyższa cywilizacja Wschodu
Postanowiłem na spokojnie dalej drążyć temat, rozmawiając z ludźmi, którzy o Wschodzie, szczególnie tym Dalekim, wiedzą znacznie więcej ode mnie. Okazało się, że określenie białego „białą małpą”, to wypowiedź raczej typowa dla Azjatów, którzy czują się cywilizacyjnie bardziej rozwinięci od rdzennych Europejczyków. Nie ma z czym dyskutować, na naszych oczach Chiny stają się największą gospodarką świata, czołowe firmy technologiczne pochodzą z Azji, a Europa produkuje coraz mniej urządzeń innowacyjnych. Jeśli zaś chodzi o kulturę, to sztuka nowoczesna, w wydaniu białych, opiera się na skandalizowaniu, co w Azji byłoby nie do zaakceptowania, gdyż tam szacunek to jedna z podstawowych wartości, którą biali depczą w imię źle pojmowanej wolności. Zostawmy zatem tę rywalizację rasową, pomiędzy żółtymi a białymi.

A co z czarnymi?
W toku badań i rozmów ze znajomymi podróżnikami, a jednocześnie badaczami, dowiedziałem się także, że określenie „biała małpa”, stanowi sformułowanie nieobce również wielu czarnym, którzy używają je, niby to w odwecie, za obraźliwe przezywanie ich przez lata: małpami… Cóż, obecnie statut osób czarnoskórych jest wyższy niż kilka dekad temu. Dwie kadencje, ich nieformalny przedstawiciel Barack Obama, rządził w sposób najbardziej formalny, najpotężniejszym krajem świata. Ludzi o czarnej karnacji, od lat są traktowani w sposób uprzywilejowany, w show-biznesie, w sporcie i kulturze, w myśl poprawności politycznej, która każe zadośćuczynić im za winy białych przodków-rasistów i panów, którzy zrobili z nich niewolników. Jak widać, sporo tych animozji, a także rywalizacji między rasami w świecie, gdzie rasizmu miało już nie być. Ale sporo też niekonsekwencji.

 

Black/white lives matter?
Rzeczywiście każde życie powinno być ważne, dlatego ruch „Black lives matter”, trafił PR-owo w dziesiątkę, ze swym sprzeciwem wobec przemocy, jakiej bez wątpienia od czasu do czasu, dopuszczają się funkcjonariusze różnych służb, wobec czarnoskórych mieszkańców Stanów Zjednoczonych. Ale czy na pewno przemoc wynikająca z rasizmu, ukierunkowana jest tylko w osoby o czarnym kolorze skóry? Kłopot w tym, że nagłaśniane są przede wszystkim ataki, w których ofiarami są oni.

Postrzelenie w rewanżu za śmierć czarnoskórego nastolatka, dwóch policjantów w Ferguson i inicjatywa „Blue lives matter”, nie odbiły się już tak szerokim echem, a już na pewno nie spotkały się z podobnym zainteresowaniem mediów, jak zabicie w 2020 roku, przez policjanta, czarnoskórego przestępcy, George’a Floyda. Również próba zainicjowania ruchu „All lives matter”, nie spotkała się z pozytywnym odzewem, choć w przeciwieństwie do BLM, ruch bardziej łączył niż dzielił. Być może zabrakło liderów opinii publicznej, a może środków finansowych, jakimi dysponuje z kolei ruch „Black lives matter”, wspierany przez organizację Open Society Foundation, założoną z inicjatywy spekulanta finansowego, George’a Sorosa, jak również Ford Foundation, Borealis Philanthrop oraz wiele innych podmiotów.

Rasizm w służbie polityki
Na pewno jednak ci, którzy mówią o możliwości instrumentalnego traktowania kwestii rasizmu, np. w celach politycznych, mogą mieć trochę racji. Największe protesty zainicjowane przez „Black lives matter” w 2020 roku, tj. w roku wyborów prezydenckich w USA, przerodziły się w zamieszki, przy okazji których chuligani demolowali i okradali sklepy, pokazując, że władza niewiele może. Ostatecznie napięcia te mocno ograniczyły szanse na reelekcję prezydenta USA, Donalda Trumpa, i jako drugi czynnik po pandemii, można uznać je za przyczynę przegranej republikańskiego lidera, utożsamianego często z przedstawicielem białej części Amerykanów. Tak, prezydent-elekt, Joe Biden, zdążył już namaścić swą zastępczynię i… następczynię, czarnoskórą Kamalę Harris.

Tego nie wolno…
Jesienią 2020 roku, światowe media obiegła wieść, że czarnoskóra modelka i aktorka, Jodie Turner-Smith, zagra królową Annę Boleyn, w serialu brytyjskiego Channel 5. Zapewne w agencjach aktorskich nie brakuje pań, które samym swym wyglądem wierniej oddałyby tę postać. To mniej więcej tak, jakby królową „Marysieńkę” miała zagrać Whoopi Goldberg. Ale kto w świecie poprawności politycznej odważyłby się sprzeciwić takiemu zakłamywaniu historii i zakwestionować powierzenie czarnej aktorce roli, w której miałaby odtwarzać postać białą jak ściana? Nikt nie chce przecież być nazwany rasistą. Ale w drugą stronę – proszę bardzo.

A to już tak
W 2018 rok, Netflix wyemitował adaptację powieści Richarda K. Morgana pt. „Modyfikowany węgiel”. Akcja filmu rozgrywa się w przyszłości, w 2384 roku, z udziałem Azjaty Takeshiego, który ginie, a następnie ma się odrodzić w innym ciele. Kłopot w tym, że Takeshi odradza się w ciele szwedzkiego, białego aktora Joela Kinnamana, co nie spodobało się opinii publicznej. Magazyn „Time” pokusił się o komentarz: „Modyfikowany węgiel rozgrywa się w przyszłości. Ale daleko mu do orientacji na przyszłość”. Z tekstu artykułu można było się dowiedzieć, że atmosfera serialu jest „nieodwołalnie wsteczna”, a to za sprawą w jaki sposób twórcy pokazali „rasy, płci oraz klasy”. A gdyby tak Takeshi zmienił rasę w drugą stronę? Pewnie byłoby już cudnie… Podobnych przykładów jest zresztą znacznie więcej: Sierra Boggess została tak zaszczuta przez latynoską opinię publiczną, że wycofała się z roli w koncertowej wersji „West Side Story”, robiąc miejsce aktorce o bardziej portorykańskim wyglądzie.

Najciekawsze te i podobne historie zebrał Douglas Murray, który w odważnej książce: „Szaleństwo tłumów” opisuje m.in. współczesny rasizm. I jak twierdzi z przekonaniem: „(…) cechy rasowe aktora czy innego wykonawcy są najważniejszymi czynnikami przy obsadzaniu danej roli. Ważniejszymi nawet od scenicznych umiejętności.”

Prawda, że to smutne?

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.

Żyjemy w słowach…


Gdy 13 stycznia 2019 roku trójmiejski psychopata Stefan W. wtargnął na scenę i zamordował prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza, wielu publicystów i komentatorów twierdziło, że to wina PiS, że przyczyniła się do tego mowa nienawiści emitowana przez TVP. Dziś opozycja idzie tą samą drogą, aczkolwiek na szczęście tak dramatyczne konsekwencje jeszcze się nie wydarzyły.

Roman Mańka: Istnieją w życiu publicznym mosty, za które nie wolno przechodzić. Są granice, których nie powinno się przekraczać. Takim punktem jest przyzwoitość oraz zasady fair play. Nawet, gdy druga strona gra nieczysto, nie można iść tą samą drogą. Nie należy równać w dół, bo to postawa prymitywna. Zło jednych nie stanowi usprawiedliwienia dla poczynań drugich. Agresja nigdy nie jest dobrym programem i zawsze prowadzi do katastrofy.

Użycie nadaje sens
Każdy człowiek definiuje sytuację po swojemu, zaś słowa mogą mieć różne znaczenia dla poszczególnych osób. Nie dotykamy rzeczywistości bezpośrednio. Nakładamy na nią kulturę i jednocześnie odczytujemy ją za pomocą kultury. Ludzie działają poprzez język. – „Język jest domem bytu” – twierdził niemiecki filozof, Martin Heidegger, choć stanowi to pewne uproszczenie jego filozoficznych poglądów. – „Granica twojego języka, jest granicą twojego świata” – pisał z kolei słynny Wiedeńczyk, Ludwig Wittgenstein. Świat rozpoznajemy poprzez język. Rzeczą nadajemy nazwy. Podróżujemy za pomocą słów i znaczeń. Tyle tylko, że desygnaty nie dla wszystkich muszą być tożsame i nosić identyczne treści.

Jacques Derrida pisał o „śmierci autora”. Zwracał uwagę na drogę, którą przechodzi znaczenie pokonując odcinek autor – odbiorca. Gdy znaczenie opuszcza usta nadawcy albo kiedy wydobywa się spod jego pióra, następuje śmierć sensu. W ten sposób odbiorca może nadać mu już inne znaczenie. Poszczególne strony nie muszą rozumieć wyrażeń tak samo.

Harold Garfinkel i Aaron V. Cicourel, to socjologowie zajmujący się etnometodologią, działem nauk humanistycznych badającym wypracowane metody porozumiewania się, czyli środki, narzędzia oraz ramy regulujące interakcje, dzięki którym członkowie populacji porządkują świat społeczny, nadając mu sens i realność. W ramach etnometodologii kluczową rolę odgrywa indeksykalność znaczeń. Stosując skrót myślowy można powiedzieć, że jest to zdroworozsądkowe odczytywanie wyrażeń. Przekazy symboliczne nie mogą być rozumiane w oderwaniu od kontekstu znaczeniowego. W opinii Garfinkla i Cicourela, o znaczeniu decyduje kontekst oraz definicja sytuacji. Komunikacja nie może być zredukowana do nominalnego znaczenia wyrazów, jak również tylko do reguł gramatycznych, albowiem będzie to powodowało błędne interpretacje i nieporozumienia. Język jest podatny na ambiwalencje oraz niuanse znaczeniowe. Ludzie w różny sposób mogą definiować sytuację, co przekłada się na określone rozumienie komunikacji oraz na działania. Słowo „dziękuję” może posiadać wiele sensów, podobnie wyrażenie „przepraszam”, nie mówiąc już o wulgarnym oraz obscenicznym, odczytanym w indeksykalnym, zdroworozsądkowym, praktycznym rozumieniu, zdaniu: „chodź zrobię ci loda”.

To ostatnie wyrażenie co innego będzie oznaczało w języku kulinarnym czy gastronomicznym, co innego w potocznym, zaś gdyby miało być rozpatrywane na sali sądowej, podczas np. procesu w przedmiocie udzielenia rozwodu, może powstać problem z jego właściwym odczytaniem.

Terroryzm symboliczny
Wspomniany powyżej Wittgenstein uważał, że o znaczeniu przesądza użycie, a więc praktyczne zastosowanie słów. Friedrich Nietzsche wypowiedział z kolei słynne zdanie: „nie ma faktów, są (tylko) interpretacje”.

Na tym właśnie polega problem, że przekaz symboliczny może być przez ludzi, w zależności od uwarunkowań kulturowych, społecznych, psychologicznych, mentalnych, genetycznych, zatem od ich cech wrodzonych, wychowania, wykształcenia, predyspozycji, środowiska, w bardzo różny sposób odczytywany.

Istnieje szereg sytuacji, w których nie ma jednego absolutnego, obiektywnego rozumienia. O znaczeniu zawsze decyduje kontekst, który nie musi mieć jednolitej dla wszystkich figury.

Wykorzystują to osadzeni w więzieniach przestępcy, kiedy informacje przekazują sobie, w sposób zakamuflowany, za pomocą grypsów. Ten rodzaj mówienia występuje również w życiu potocznym, kiedy porozumiewamy się na zasadzie mowy et cetera, używając daleko idących uproszczeń i skrótów myślowych, które jednak nie dla wszystkich mogą być zrozumiałe. Z podobnych form korzystają służby specjalne, przekazując sobie ważne informacje ukryte w komunikatach medialnych, dotyczących zupełnie innych spraw, niż zaszyfrowany w indeksykalnym znaczeniu tekst.

Najnowsza metodologia działań terrorystycznych odwołuje się właśnie do języka. Cel ataku czy agresji zostaje wskazany za pomocą stygmatyzacji (ofiara zostaje oznaczona przy użyciu słów, języka), później ma w niego uderzyć konkretny, uruchomiony symbolicznie, wykonawca. Unika się komunikatów sformułowanych bezpośrednio, w ramach fizycznego kontaktu. Nie ma przestrzeni na wydany w sposób tradycyjny rozkaz. Cel zostaje wskazany poprzez media. Później terrorysta z pomocą sugestii symbolicznych emitowanych w telewizji, radiu, bądź Internecie, sam sobie wydaje rozkaz. Jednak zlecenie zostało przekazane symbolicznie w przestrzeni medialnej.

Język jest niesowicie ważny. Nie dotykamy realnego świata bezpośrednio, poruszamy się w nim za pomocą języka. Z autopsji zaś wiemy, że agresję fizyczną poprzedzają przeważnie słowa lub znaczące gesty. Mówi się: od słowa do słowa…

Pomiędzy ustami a uszami
Gdy kobiety z Ogólnopolskiego Strajku Kobiet, organizacji o tak pięknej nazwie, nawiązującej do twórczości Arystotelesa, protestujące, co trzeba powiedzieć na samym początku, w merytorycznie słusznej sprawie, gdyż zostały sprowokowane przez autorytarny rząd PiS, w okresie pandemii koronawirusa, przy użyciu ideologicznego tematu aborcji (zaostrzenia ustawy aborcyjnej przez Trybunał Konstytucyjny), krzyczą „to jest wojna”, „j…. PiS”, czy „w……….”, to każdy może te znaczenie w różny sposób zinterpretować. To co jest oczywiste dla walczących o swoje prawa pań, nie musi oznaczać tego samego w recepcji poszczególnych ludzi. Sens określonych (co tu dużo mówić: wulgarnych) słów w ustach liderek OSK, nie zawsze będzie taki sam, jak w uszach odbiorców. Każdy zdefiniuje sytuację po swojemu, odczyta znaczenia poprzez własne konteksty. I w tym jest właśnie zasadniczy problem.

Kobiety komunikują się w ramach formuły indeksykalnej, badanej przez etnometodologię. Kiedy mówią: „to jest wojna” albo „j…. PiS”, to zapewne nie mają na myśli brutalnej walki zbrojnej z bronią w ręku, militarnej konfrontacji, czy wymiany ciosów na śmierć i życie, albo fizycznego unicestwienia PiS. Większości z nich zapewne nie chodzi o prawdziwą, wyniszczającą wojnę, a tylko o starcie ideologii, koncepcji światopoglądowych, sposobów myślenia, różnych praktyk medycznych stosowanych w zakresie aborcji. Pamiętajmy jednak o tym, co na początku lat 90. XX wieku, sformułował Samuel Huntington, w polemice z Francisem Fukuyamą, w „Foreign Affairs, pisząc „The Clash of Civilizations i definiując nowy charakter stosunków społecznych jako „zderzenie cywilizacji”: politykę mają zdominować starcia pomiędzy cywilizacjami, zaś źródłem konfliktów staną się różnice kulturowe, wywodzące się z podziałów religijnych.

Wprawdzie diagnoza Huntingtona miała ramy geopolityczne i odnosiła się do stosunków międzynarodowych, w ujęciu globalnym, to jednak jest możliwe również jej lokalne zaistnienie, w układzie diagonalnym, w poprzek konkretnych państw. Mechanizm zarysowany przez Huntingtona, może występować na różnym poziomie: zarówno globalnym, jak i lokalnym.

Nigdy nie możemy wiedzieć czy statystyczny mieszkaniec któregoś z miast w Polsce nie zrozumie zbyt dosłownie słów demonstrujących kobiet z OSK, odczytując je w wąskim znaczeniu gramatycznym, i czy nie pomyśli sobie, że to jest rzeczywiście wojna i trzeba fizycznie zniszczyć PiS. Dlatego posługiwanie się wulgarnymi, napełnionymi agresją komunikatami, jest „zabawą zapałkami w fabryce dynamitu” i stanowi niesłychanie nieodpowiedzialny akt. Polska debata publiczna została w wystarczającym stopniu zdewastowana.

Dno nienawiści
Tymczasem ofiar podziału kulturowego mającego miejsce w Polsce jest już sporo. 19 października 2010 roku, kilka miesięcy po katastrofie smoleńskiej, w rezultacie ataku na biuro poselskie PiS, zginął działacz tej partii, Marek Rosiak, druga ofiara, Paweł Kowalski, została z poważnymi obrażeniami odwieziona do szpitala. Sprawcą zamachu był Ryszard Cyba. Wg ustaleń „Gazety Wyborczej” (pisma nieprzychylnego PiS) docelową ofiarą agresji Cyby miał być przywódca PiS, Jarosław Kaczyński. Sam sprawca w wypowiedziach medialnych oświadczył: (…) „żałuję, że nie mam już broni, bo bym powystrzelał wszystkich pisowców”. Wg informacji przedstawionych przez ówczesnego ministra spraw wewnętrznych i administracji, Jerzego Millera: Cyba rozpaczał też, że z 49 posiadanych pocisków, użył tylko ośmiu.

Za morderstwo PiS obarczył rządzącą wówczas w Polsce Platformę Obywatelską. Prominentni politycy partii Jarosława Kaczyńskiego, jak również związani z nią konserwatywni publicyści, próbowali wykazywać, iż prawdziwym, najgłębszym źródłem morderstwa był tzw. przemysł pogardy uruchomiony w odniesieniu do prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a następnie wobec całej formacji PiS.

Niespełna 10 lat później, historia się powtórzyła, tylko że w drugą stronę. 13 stycznia 2019 roku, podczas 27. Finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, w jej lokalnej odsłonie w Gdańsku, na scenę wkroczył Stefan W., zadając nożem desantowym, jakiego zwykle używają komandosi, trzy ciosy prezydentowi Gdańska, wcześniej związanemu z PO, Pawłowi Adamowiczowi. Zaraz po przemówieniu Adamowicza, w trakcie odliczania przed tzw. światełkiem do nieba, Stefan W. wtargnął na scenę, przejął mikrofon i zaczął krzyczeń: „nazywam się Stefan W. Siedziałem za (rządów) Platformy. PO mnie torturowała. I dlatego Adamowicz musiał zginąć”.

Na około dwa lata przed zdarzeniem, media kontrolowane przez partię rządzącą (PiS), zwłaszcza telewizja publiczna, uruchomiły przeciwko Adamowiczowi totalną kampanię: donosiły o rzekomych nieprzejrzystych działaniach Adamowicza. W przekazie medialnym sugerowano korupcję. Prezydent Gdańska miał mieć problem z wykazaniem własnego majątku. Publiczne media twierdziły m.in., że w sprawozdaniach majątkowych nie ujawnił wszystkich posiadanych mieszkań, i że dysponował wieloma kontami bankowymi.

Politycy PO, a także komentatorzy i publicyści związani z opozycją, uważają, że właśnie te przekazy, mogły być źródłem ataku na prezydenta Adamowicza, a tym samym pośrednią przyczyną jego śmierci.

Sam Stefan W., w zeznaniach odebranych przez prokuraturę, miał powiedzieć, że zamierzał się przeprowadzić do województwa, w którym władze sprawuje PiS, co miało świadczyć o jego sympatiach w stosunku do partii Jarosława Kaczyńskiego oraz politycznych motywach morderstwa.

Mimo tych wydarzeń, nieustannie, zarówno strona PiS, jak i tzw. liberalna (choć jest to określenie dalece nieprecyzyjne oraz nieadekwatne), posługuje się mową nienawiści. W trakcie kampanii prezydenckiej w czerwcu 2020 roku, PiS stygmatyzował środowisko LGBT; obecnie kobiety z OSK krzyczą: „to jest wojna”, j…. PiS oraz w……….

Co gorsza, po obydwu stronach znajdują się ludzie nauki, mediów, kultury, artyści i celebryci, którzy tego rodzaju działania starają się uzasadniać i usprawiedliwiać.

Polska polityka sięgnęła dna.

Hipokryzja
W lutym 2020 roku, po przegłosowaniu ustawy przydzielającej ogromną dotację finansową telewizji publicznej, w wysokości 2 mld zł rocznie, posłanka PiS, a wcześniej dziennikarka między innymi TVP oraz „Gazety Polskiej”, Joanna Lichocka, w aroganckiej, tryumfalnej konwencji, pokazała wobec posłów opozycji, głównie PO, wulgarny, obsceniczny gest, znany np. z popularnego swego czasu izraelskiego serialu „Lody na patyku”: wyciągnięty palec oznaczający fuck off. Stosując interpretację etnometodologiczną tego gestu znaczącego, wyrażonego za pomocą mowy ciała i opierając się na indeksykalności znaczenia, czyli tak jak może zostać odczytane w rozumieniu potocznym, z uwagi na definicję sytuacji, oznacza ono: o…….. …, a właściwie p…… … Gest w semantycznym znaczeniu odsyła tak naprawdę do onanizmu.

Sama Lichocka próbowała swoje zachowanie tłumaczyć, czynnością praktyczną, użyteczną: ogarnięciem włosów z oka. Jednak była to czysta hipokryzja i czysty cynizm.

W sumie gest Lichockiej posiada bardzo podobne znaczenie, jak werbalny przekaz artykułowany przez kobiety z OSK. Inne jest tylko tło sytuacji: Lichocka sięgnęła po wulgarną mowę ciała tryumfalnie, ale trzeba pamiętać, że w reakcji na krzyczących w jej kierunku za pomocą dość ostrego i prowokacyjnego słownictwa, posłów opozycji; kobiety z OSK zareagowały w odruchu oburzenia w związku z prowokacją PiS, za którą można uznać postanowienie czy orzeczenie Trybunału Konstytucyjnego w sprawie wprowadzenia zakazu aborcji, z powodu wady płodu.

Po tym jak Lichocka wykonała swój gest, przez sprzyjające opozycji, „liberalne” media przetoczyła się fala oburzenia, wielu publicystów i komentatorów związanych z TVN24, „Gazetą Wyborczą”, „Oko Press”, „Newsweek Polska”, Radiem TOK FM, piętnowało postawę posłanki Lichockiej, jako niemieszczącą się w ramach standardów życia publicznego. W tej krytyce wtórowało wiele osób ze świata nauki, kultury, show biznesu. Dziś te same postacie próbują usprawiedliwiać wulgarny język prezentowany przez protestujące na ulicach kobiety z OSK.

Jest to przykład niebywałej hipokryzji, podwójnych standardów, konformizmu rozdzielonego na dwie strony, oraz syndromu myślenia grupowego. Typowa moralność Kalego albo Dulskiej.

Żadna, nawet najbardziej słuszna sprawa, nawet najbardziej wzniosła idea nie może usprawiedliwiać agresji w życiu publicznym i wulgarnego języka.

Nieskuteczna skuteczność…
Autorzy wulgarnych treści, kiedy tłumaczą swoje obsceniczne zachowania, odwołują się często do kategorii skuteczności. Zapominają, że wg wielu filozofów polityki, m.in. Johna Rawlsa, Richarda Rorty’ego, czy Bertranda Russella, tym co zepsuło życie publiczne i politykę były właśnie pragmatyzm oraz utylitaryzm. W opinii Rorty’ego obydwa nurty są antynomiczne, jednak wywodzą się z jednego źródła: oświeceniowego racjonalizmu.

Twierdzenie pragmatyzmu, że prawdą jest wszystko to co wartościowe praktycznie, zaś utylitaryzmu, że to co skuteczne oraz użyteczne, na płaszczyźnie polityki i moralności wywołuje katastrofalne skutki.

Jak pisze Russell: jeżeli w demokracji prawda opiera się na większości, to można ją przegłosować; tym sposobem można przegłosować wszystko, nawet to, że ziemia jest płaska.

W opinii Rawlsa, twórcy „Teorii sprawiedliwości”: utylitaryzm bagatelizuje wymiar indywidualny, dobro jednostek, zmierzając jedynie do dobra uniwersalnego, uzyskiwanego na wyższym poziomie abstrakcji i uogólnień (np. PKB).

W takim układzie polityki, jak wskazuje Rawls, czynnik strukturalny – preferencja – staje się ważniejszy od wartości humanistycznej: człowieka. W ten sposób polityka próbuje spełniać potrzeby preferencji, nie zaś realizować praw indywidualnych, składających się na dobro wspólne. W imię dobra wspólnego nie można podeptać praw indywidualnych, jednostkowych, a do tego właśnie prowadzi kierowanie się preferencjami. Dwa przeciwstawne, zwalczające się wzajemnie systemy – komunizm i kapitalizm – jednocześnie całymi garściami czerpały z utylitaryzmu. W ramach tego procesu, ulegania utylitaryzmowi, dochodzi bardzo często do stygmatyzacji oraz pogwałcenia praw mniejszości, gdy np. w ślad za społeczną niechęcią do środowisk homoseksualnych i homofobii, rząd stosuje język nienawiści wobec społeczności LGBT albo kiedy druga strona (opozycyjna) determinowana oczekiwaniami swoich zwolenników, posuwa się do wulgarnego, agresywnego języka.

W obydwu przypadkach jest to populizm, będący konsekwencją złego zastosowania pragmatyzmu i utylitaryzmu w polityce.

Tak postępować nie wolno!

Ps. Bardzo przepraszam i proszę mi to wybaczyć, że w celach lepszej zrozumiałości tekstu sięgnąłem w niektórych miejscach po wulgarne cytaty i przykłady wieloznaczności obscenicznych wypowiedzi (nie używam wulgarnych zdań, lecz je cytuję). W przestrzeni publicznej w ogóle nie używam takiego języka, a agresja jest mi obca. Uważam, że w życiu publicznym na takie zjawiska jak wulgarne, ordynarne słownictwo, przemoc, nienawiść, agresję, okrucieństwo nie ma i nie może być miejsca, i trzeba zdecydowanie te zjawiska zwalczać.

 

Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.