Fuzja Orlenu z Lotosem. Szansa z dramatem w tle

W czerwcu zarząd PKN Orlen ma przedstawić do akceptacji Komisjii Europejskiej partnerów, z którymi – zgodnie z warunkami narzuconymi przez europejskich urzędników – zgodzi się podzielić cennymi aktywami Lotos-u, w ramach fuzji spółek. Połączenie naftowych gigantów, z uwagi na unjne ultimatum to ogromne ryzyko, ale też szansa na to by ta fuzja była tylko etapem w budowie czegoś jeszcze większego.

Jerzy Mosoń: O co toczy się naprawdę gra i jak dużo ryzykuje polski przemysł naftowy, pozbywając się części majątku w imię tworzenia multienergetycznego giganta? Jaką rolę w fuzji polskich spółek może odegrać Budapeszt?

Kandydaci do skubania
Przed Orlenem i Lotosem najważniejsze decyzje w kwestii połączenia sił, z dominującą rolą Orlenu. Wybór kontrahentów nie jest prosty tym bardziej, że za oficjalnymi kupującymi mogą skutecznie chować się rosyjskie spółki, które dotychczas bezskutecznie próbowały podbić polski rynek, czego przykładem są stacje Łukoila, przejęte kilka lat temu przez zarejestrowaną w Austrii Amic Energy, choć wcale nie wolną od relacji z Rosją.

Na drugim planie negocjacji coraz wyraźniej widać także postać charyzmatycznego premiera Węgier Viktora Orbana, który już nie raz pokazał, że w tandemie polsko-węgierskim to on nadaje kierunek. Ale co w zasadzie ma Budapeszt do fuzji polskich spółek naftowych?

Naftowe Bratanki
Kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest wciąż żywe marzenie niektórych działaczy Zjednoczonej Prawicy by nie ograniczać się do stworzenia narodowego, multienergetycznego giganta, a porwać się na budowę spółki zdolnej podbić świat. Oczywiście najlepiej z pomocą sojuszniczego Budapesztu. Wiadomo jednak, że bez zyskania supremacji na rynkach Europy Środkowej to idea fix. Kłopot w tym, że od lat na drodze do ekspansji Orlenu w tym regionie stoi właśnie węgierski MOL, który zdecydowanie sprawniej rozpycha się na sąsiednich rynkach niż polski inwestor. Co więcej, nafciarze z kraju Bratanków nie raz dali już do zrozumienia, że nie pozwolą się przejąć polskiej spółce. Co innego biznes w drugą stronę. Czy Węgrzy otrzymają swoją szansę? Co mogą zyskać partnerzy?

Połączenie „Orlenu” z „Lotosem”, to ryzyko, ale także szansa.

Niebezpieczne warunki postawione przez Unię
Komisja Europejska w lipcu zeszłego roku zgodziła się na fuzję Orlenu z Lotosem pod warunkiem odsprzedania części dóbr takich jak: zakład Lotos Asfalt czy 80 procent stacji paliw Lotosu (ok. 400 obiektów). Orlen będzie musiał także uwolnić większą część mocy zarezerwowanych przez Lotos w magazynach ropy razem z mocami magazynowymi w terminalu naftowym. Warunkiem fuzji jest także ograniczenie przez Orlen działalności na rynku paliw lotniczych, co wobec planów budowy Centralnego Portu Lotniczego wydaje się wymogiem wyjątkowo dotkliwym względem przyszłych wpływów podatkowych. To jednak tylko wierzchołek góry lodowej strat i zagrożeń związanych z fuzją. Po wielu wpadkach negocjacyjnych polskich urzędników na arenie międzynarodowej trudno też mieć pewność, że transakcji towarzyszy odpowiednia ochrona kontrwywiadowcza, ale to temat na oddzielną dyskusję.

Kura znosząca złote jaja
Największym kosztem połączenia obu spółek może okazać się konieczność sprzedaży 30 procent udziałów w ultranowoczesnej gdańskiej rafinerii razem z pakietem praw zarządczych. Jak dobre paliwa oddaje klientom obiekt Lotosu najlepiej wiedzą polscy kierowcy, którzy od kilku lat tankują na stacjach tej firmy. Paradoksalnie to właśnie wysoka jakość produktu gdańskiej spółki jest jednym z argumentów za jej przejęciem. Dwa silne, krajowe podmioty oferujące paliwa premium doprowadzają do konkurencji, którą można nazwać rynkowym kanibalizmem, przy czym, długookresowa analiza cen paliw oferowanych klientom w sprzedaży detalicznej pokazuje, że oferta Lotosu jest wyjątkowo konkurencyjna względem propozycji Orlenu. Mówiąc wprost: na stacjach Lotosu prawie zawsze dostaje się taniej produkt podobnej jakości.

Płocczanie mają zatem czym się martwić, bo gdańska rafineria sfinansowana w ramach projektu EFRA (efektywnej rafinacji) wartego 2.3 mld zł może trafić w ręce konkurencji. Do kogo?

Oferenci staną się zagrożeniem
W grze o skarby Lotosu jest kilku graczy: Saudi Aramco, BP, Shell, CircleK,Total, OMV. Ta ostatnia spółka jest o tyle interesująca, że jej udziałowcem jest z kolei International Petroleum Investment Company ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, mający także aktywa hiszpańskiego koncernu Cepsa. W przypadku sprzedaży majątku Lotosu inwestorowi z ZEA Orlen zyska bardzo silnego rywala o prymat w Europie Środkowej w postaci austriackiego OMV, nawet jeśli będzie to tyko jedna z jego składowych majątku gdańszczan. Orlen nie ma bowiem takich zasobów ropy jak inwestor z Bliskiego Wschodu. Ba, Orlen nie jest nawet w stanie konkurować pod tym względem z MOL-em. Nafciarze z Płocka na koniec 2019 r. mieli ok. 11 mln baryłek ekwiwalentu ropy naftowej. Tymczasem MOL już kilka lat temu zgłaszał możliwość wydobycia aż 555 mln baryłek. Do tego rok temu Węgrzy odkryli pod dnem Morza Północnego złoża o wielkości do 71 mln baryłek ekwiwalentu ropy naftowej. O ile jednak wobec przytoczonych faktów deal z inwestorem z Emiratów wydaje się nieprawdopodobny to wspólne cele polityczne Budapesztu i Warszawy sprawiają, że MOL pozostaje w grze, mimo zagrożenia, jakie tworzy dla supremacji Orlenu w regionie.

MOL może zyskać wiele rynków
Obie spółki – polska i węgierska mają się czym wymieniać. PKN Orlen ma sześć rafinerii: trzy w Polsce, dwie Czechach i jedną na Litwie, Węgrzy posiadają cztery zakłady: dwa w kraju oraz po jednym na Słowacji i w Chorwacji. Przejęcie nowoczesnej rafinerii Lotosu ułatwiłoby MOL-owi dalszą ekspansję nie tylko na rynki Europy Środkowej, ale też Zachodniej i Wschodniej Europy. Gdyby Viktor Orban wynegocjował też zakup 400 stacji Lotosu, to MOL wszedłby także na polski rynek i to z mocnym przytupem. Czy jednak niezbyt mocnym? Na co w zamian mógłby liczyć Orlen? Wydaje się, że do wzięcia jest rynek słowacki, który dla Orlenu od dawna jest łakomym kąskiem. W 2020 r. polska spółka otworzyła tam 20 stacji paliw. Kolejne siedem pod marką Benzina-Grupa Orlen ma powstać w tym roku. Rynek słowacki jest jednak stosunkowo niewielki, a rafineria w Gdańsku i 400 stacji Lotosu to wyjątkowy potencjał do tego by zarabiać miliardy euro. Czego zatem może jeszcze zażądać prezes Orlenu Daniel Obajtek w zamian za dobra Lotosu?

Rafineria w Rijece za zakład w Gdańsku
Polskim nafciarzom marzą się Bałkany, gdzie od lat tak chętnie podróżują urlopowicze nie tylko znad Wisły. W 2019 r. Rada nadzorcza oraz zarząd INA – chorwackiej spółki zależnej koncernu MOL – zatwierdziły inwestycję w rozbudowę rafinerii w Rijece, za bagatela 600 mln USD. Dla Orlenu wejście na rynek chorwacki byłoby już bardziej opłacalne niż tylko szerszy dostęp do słowackich portfeli. Czy zatem jest szansa, że dojdzie do wymiany aktywów rafinerii Rijeca i Gdańsk? To byłby na pewno spory krok w kierunku myślenia o kolejnej wielkiej fuzji Orlenu z MOL-em, na równych warunkach. Być może taka wymiana jest przygotowywana od dawna, o czym może świadczyć fakt, że najnowsze inwestycje poczynione w obie rafinerie w zasadzie kompensują się.

Ambicje Orbana mogą być jednak większe
Polscy negocjatorzy muszą jednak uważać, bo Węgrzy mają swoje ambicje i potencjał rozwojowy znacznie większy od Orlenu. Tym bardziej, że MOL świetnie dogaduje się z rosyjskimi partnerami. Atutem polskiej spółki jest za to znacznie większy rynek wewnętrzny. Jeśli jednak stacje Lotosu i rafineria tej spółki wpadną w nieodpowiednie ręce to Orlen będzie mógł przegrać rywalizację nawet tę w Polsce, a stosunkowo niski potencjał wydobywczy uniemożliwi ekspansję na rynki południowej Europy. Komu zatem sprzedać aktywa Lotosu by podręczniki historii nie opisywały fuzji dwóch polskich spółek jako największego błędu w historii po 2020 r.? – to pytanie, które zapewne spędza sen z powiek zarówno prezesowi Obajtkowi jak i premierowi Mateuszowi Morawieckiemu, wszak Skarb Państwa jest największym akcjonariuszem Orlenu, a po fuzji zyska kontrolę nad całym koncernem.

Bezpieczny inwestor. A może inwestorzy?
Na rynku paliw panuje tak duża konkurencja, że trudno wskazać inwestora bezpiecznego dla Orlenu, tym bardziej, że warunki postawione przez Komisję Europejską sprawiają, że partner, który dotychczas nie był groźny, po przejęciu aktywów Lotosu będzie odbierał Orlenowi znaczną część zysków. Co więcej każdy z potencjalnych kontrahentów ma w pewnych kluczowych obszarach większy potencjał, choćby ten związany z wydobyciem, liczbą stacji paliw, etc. Jednym z rozsądnych rozwiązań wydaje się zatem podział przeznaczonych na sprzedaż aktywów Lotosu. Gdańska rafineria mogłaby trafić np. do Saudi Aramco, za co Orlen otrzymałby dostęp do tańszej ropy, a co za tym idzie mógłby systematycznie rezygnować z zakupu paliwa od rosyjskiego Rosnieftu. MOL mógłby wejść na rynek paliw lotniczych, za co Orlen otrzymałby możliwość rozgoszczenia się na rynkach południowej Europy. Bez mała 400 stacji Lotosu mogłyby z kolei zostać rozdysponowane wśród kilku graczy: Schella, CircleK, a nawet Moyę. Takie rozproszenie aktywów Lotosu pozwoliłoby na względne zabezpieczenie interesów Orlenu. Na to musiałaby się jednak zgodzić Komisja Europejska. A przecież unijni urzędnicy nie po to postawili Orlenowi tak trudne warunki by teraz pójść mu na rękę.

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.

Fundusz Odbudowy – za jaką cenę?

Najprawdopodobniej już niebawem Komisja Europejska otrzyma upoważnienie od wszystkich państw Wspólnoty do zaciągnięcia na rynkach finansowych pierwszego ponadpaństwowego superkredytu, który sfinansuje powstanie wartego 750 mld euro Funduszu Odbudowy. Pieniądze mają pomóc unijnym gospodarkom wyjść z pocovidowego kryzysu. Dla przeciwników poszerzenia zasobów własnych UE drogą takiej pożyczki to nic innego jak „cyrograf z diabłem”, który zniewoli pokolenia na lata.

Jerzy Mosoń: Czy naprawdę jest się czego bać i co wspólnego z Funduszem Odbudowy ma finansista i spekulant George Soros? Kto będzie największym beneficjentem tego rewolucyjnego pomysłu, a komu przypadnie rola głównego spłacającego unijny kredyt? Dlaczego Niemcy mieli tak dużo wątpliwości by zatwierdzić zgodę na ponadpaństwową pożyczkę i co mogło ich przekonać do zmiany zdania?

Podatki już nie tylko państwowe
Fundusz Odbudowy w przeciwieństwie do budżetu UE nie będzie opierał się na składkach krajowych. Jeśli wszystkie unijne państwa zatwierdzą zgodę na poszerzenie zasobów własnych UE, o co obecnie toczy się bój m.in. w Polsce, to na mocy właściwego upoważnienia Komisja Europejska będzie mogła pożyczyć te środki na rynkach finansowych. Mogłoby się wydawać, że to kopia pomysłu finansisty i spekulanta George’a Sorosa, który u progu pandemii proponował by UE zaczęła pożyczać pieniądze na rynkach finansowych. Pomysł z Funduszem Odbudowy różni się jednak tym od planu Sorosa, że przynajmniej w planach unijnych urzędników ma być spłacony, i to najpóźniej do…2058 r. Soros z kolei wymarzył sobie, że zobowiązanie będzie wieczne, a spłacane będą jedynie odsetki od pożyczonej kwoty, co na zawsze związałoby państwa w jednej organizacji, a sama UE byłaby zależna od banków i instytucji finansowych. Jednym słowem: urzędnicy unijni staliby się de facto niższym managementem, który dbałby jedynie o właściwą realizację zadań opracowywanych przez zarządy wielkich korporacji finansowych. Można założyć, że tak się nie stanie, chyba, że w najbliższych kilku dekadach pojawi się kolejny wielki kryzys, który uniemożliwi zwrot pieniędzy. Na dzisiaj sprawa wygląda jednak dość niewinnie.

System wpłat i spłat
Pieniądze z Funduszu Odbudowy mają spływać do 2026 roku, a dług powinien być zwracany przez Unię stopniowo, od 2027 r. do 2058 r. Realizację zobowiązania gwarantuje budżet UE. Trzeba przy tym pamiętać, że jego największym płatnikiem są Niemcy. Zgodnie z wyliczeniami Komisji Europejskiej, średni roczny wkład Niemiec w latach 2021-27 do unijnej kasy ma wynieść około 32,8 mld euro – to prawie sześć razy więcej niż przewidziany udział Polski. Z tej perspektywy, w interesie Warszawy oraz innych stolic biedniejszych państw UE byłoby zatwierdzenie Funduszu Odbudowy czym prędzej. Z kolei z punktu widzenia Berlina może istnieć zagrożenie, polegające na tym, że niemiecka gospodarka weźmie na siebie lwią część długu. Bo kto zagwarantuje, że cała Wspólnota za pięć lat wskoczy na ścieżkę rozwoju Chin? Nie ma się, zatem co dziwić, że debata w Niemczech dotycząca Funduszu Odbudowy była tak burzliwa i skończyła się wnioskiem do Trybunału Konstytucyjne w Karlsruhe. Notabene odrzuconym. Ale przecież nikt nie ma wątpliwości, że oponentom powołania Funduszu wcale nie chodziło tylko o jego zgodność z niemiecką ustawą zasadniczą. Czyżby Niemcy upewnili się, że nie stracą na Funduszu? Kluczem do odpowiedzi na to pytanie są nowe podatki, które nadejdą wraz poszerzeniem zasobów własnych UE oraz mechanizm powiązania funduszy z praworządnością.

Rzeczywiście, gdyby architektura dochodów, UE miała wyglądać tak jak dotychczas (w ramce) to Berlin miałby się czego obawiać. Niemieccy politycy i unijni urzędnicy zadbali jednak o parę zmian, które mogą sprawić problemy szczególnie takim państwom jak Polska i Węgry.

Dotychczasowe składowe unijnego budżetu:

• Dochody własne UE (10-15 proc.), w tym cła,

• VAT (10-15 proc.),

• składki członków Wspólnoty wyliczane na podstawie wielkości ich gospodarek (70 proc.),

• Podatki pracowników instytucji UE,

• Kary nakładane przez KE na firmy za łamanie przepisów antymonopolowych.

Jak nowe podatki sfinansują Fundusz
Zgoda na powiększenie zasobów własnych UE ma zapewnić dochody budżetowi UE w latach 2021-27 na poziomie 1074 mld euro oraz umożliwić powstanie Funduszu Odbudowy o wartości 750 mld euro. Tylko 390 mld euro z tej kwoty państwa otrzymają w subsydiach. Reszta trafi do państw na zasadzie tanich pożyczek.

W debacie publicznej nie przebija się też inna ważna informacja, że zgodna na zwiększenie zasobów własnych UE będzie wiązało się z wprowadzeniem nowych podatków. To, co może najbardziej zaboleć obywateli takich państw jak Polska to opłata proekologiczna. Urzędnicy wyliczą nową daninę od ilości tworzyw sztucznych z opakowań, które nie zostały w danym kraju poddane recyklingowi. I tak za każdy kilogram odpadów, które nie wrócą do gospodarki trzeba będzie oddać UE aż 0,8 euro. Eurokraci liczą na to, że wpływy z nowego podatku będą stanowić nawet cztery procent wszystkich dochodów w budżecie UE. Co to oznacza dla Polski?

Recykling albo miliardy
Badania przeprowadzone w 2020 r. przez producenta zrównoważonych opakowań, firmę DS Smith wskazują na to, że statystyczny Polak przyznaje się do wyrzucania ponad 34 proc. surowców wtórnych do odpadów zmieszanych. Dotychczas oznaczało to prawie 100 mln euro kosztów rocznie dla polskiej gospodarki i to bez unijnego podatku, ponieważ segregacja, składowanie i utylizacja śmieci to też ogromny koszt.

Jak wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego, w 2019 roku w Polsce zebrano 12,8 mln ton odpadów komunalnych, co oznacza 332 kg na jednego mieszkańca. Z tego udało się odzyskać tylko 7 mln 70 tys. ton (55,6 proc.). Jeśli te statystyki się utrzymają to polscy podatnicy będą musieli oddawać UE dodatkowe 4-5 mld euro rocznie. Oczywiście pod warunkiem, że wejdzie w życie powiększenie zasobów własnych UE i finansowany przez nie Fundusz Odbudowy, bo z nimi powiązany jest ten nowy podatek.

Podatki przyszłości
To jednak tylko wierzchołek góry lodowej albo jak kto woli podatkowej. Unijne państwa do 2023 r. mają bowiem wprowadzić także inne daniny, m.in. podatek cyfrowy oraz graniczną opłatę węglową od importu z państw, które za słabo redukują emisje CO2. Opodatkowany ma zostać także handel zezwoleniami na emisję CO2 w sektorze lotniczym czy morskim. Wszystkie wymienione obszary podatkowe to punkty newralgiczne polskiej gospodarki z uwagi na wciąż daleką perspektywę transformacji energetycznej Rzeczpospolitej oraz realizacje nowych, czołowych inwestycji. Dla przykładu: polski rząd od kilku lat stawia na rozwój portów morskich. W samej tylko Gdyni przekazane środki na rozwój tamtejszej infrastruktury sięgnęły już czterech miliardów złotych. Rozpoczęła się też realizacja programu powstania Centralnego Portu Komunikacyjnego, którego elementem składowym ma być Centralnym Port Lotniczy w Baranowie. Zakładając, że Parlament Europejski wymusi na państwach wprowadzenie danin uderzających w energetykę węglową oraz transport to opłacalność z tytułu powołania do życia Funduszu Odbudowy stanie dla Polski pod wielkim znakiem zapytania. No, ale może Polska będzie dużo wpłacać, ale znacznie więcej zyska?

Beneficjenci Funduszu Odbudowy
Celem Funduszu Odbudowy jest przede wszystkim ratowanie gospodarek, które najbardziej ucierpiały wskutek pandemii Covid-19. Dlatego największe środki mają trafić do tych państw, które najmocniej odczuły skutki pandemii. Na pewno są wśród nich państwa południa Europy: Włochy (ten kraj może liczyć nawet na 200 mld euro wsparcia), Hiszpania, Portugalia, a nawet Francja, które znaczną część swojego PKB opierają na turystyce, w zasadzie wyłączonej podczas lockdownów. A co z Polską? Gdyby wsłuchać się w głos premiera Mateusza Morawieckiego, Polska poradziła sobie z pandemią i kryzysem jaki wywołała zaraza wzorcowo: tarcze obroniły miejsca pracy i biznesy tysięcy przedsiębiorców a służba zdrowia stanęła na wysokości zadania. Gdyby te oceny pokryły się z danymi statystycznymi to ciężko byłoby liczyć Warszawie na hojność ze strony Brukseli. Według wstępnych szacunków unijnych urzędników, Polska może liczyć na 23,9 mld euro.

Szczęście w nieszczęściu, że Polska wciąż należy do państw o niewielkich rezerwach służących wychodzeniu z kryzysu, więc przynajmniej można by liczyć na duże środki przyznawane tradycyjnie z unijnego budżetu. Tu dominuje zasada wyrównywania szans, a że realnie relacja polskiego PKB do średniej unijnej stawia Polskę wciąż po stronie uboższych członków wspólnoty to być może uda się nadrobić część z tego, czego nie uda się pozyskać z Funduszu Odbudowy.

Pesymistyczny i realny scenariusz
Może zdarzyć się jednak też tak, że niektóre kraje, w tym Polska nie zobaczą ani euro z Funduszu, stając się jednak zobowiązani do jego spłaty.

– Będę forsowała rozwiązanie, które ewentualną karą obłoży pieniądze, które dopiero mają zostać przekazane, a nie te już rozdysponowane. To wielka zmiana, bo pozwoli nam na podjęcie działań jeszcze w tym roku” – powiedziała wiceprzewodnicząca KE Věra Jourová w niedawnym wywiadzie dla „Bloomberga”.

Wydaje się, że słowa Jourovej nie są groźbami bez pokrycia. Już w styczniu tego roku KE

zażądała od węgierskiego rządu przeprowadzenia szybkich reform w systemie przydzielania zamówień państwowych i przeprowadzania przetargów publicznych, dając do zrozumienia, że jeśli do nich nie dojdzie, Węgry nie otrzymają pieniędzy z Funduszu Odbudowy.

Jourová zapowiedziała też, że planuje zastosowanie nowego mechanizmu powiązania funduszy z praworządnością w szerokim spektrum okoliczności. Kluczowa w jej ocenie ma być właśnie sytuacja systemu zamówień publicznych, sądownictwa oraz funkcjonowania prokuratury – zasugerowała urzędniczka.

Trybunał się pospieszy?
Teoretycznie blokowanie funduszy państwom uznanym za niepraworządne miało być możliwe dopiero po wydaniu w tej sprawie opinii przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, a ta spodziewana było najwcześniej w 2023 r. Takie podejście miało być sukcesem dyplomatycznym Warszawy i Budapesztu w relacji z Komisją Europejską, podczas grudniowego szczytu. Tymczasem okazuje się, że najprawdopodobniej TSUE wypowie się w tej sprawie już latem 2021 r., czyli tuż po ratyfikacjach w poszczególnych państwach zgody na poszerzenie zasobów własnych UE i Funduszu Odbudowy. Po unijnym szczycie w grudniu 2020 r. wiadomo było także, że wypłaty z budżetu będą mogły zostać wstrzymane państwu, który nie przestrzega zasad rządów prawa, jeśli tak zdecyduje 5 z 27 krajów Unii obejmujących 65 proc. ludności UE (czyli większość kwalifikowana). Najbliższe trzy miesiące pokażą zatem czy premierzy: Węgier – Wiktor Orban i Polski – Mateusz Morawiecki dali się okpić unijnym urzędnikom czy raczej gorycz porażki będzie musiała przełknąć komisarz Jourová.

Stany Zjednoczone Europy na kredyt
Ale Fundusz ma nie tylko pomóc państwom najbardziej dotkniętym w następstwie lockdownów spowodowanych pandemią, ale też sprawić, że UE będzie bardziej stabilna politycznie. Trudno w tym kontekście nie dostrzec analogii do słynnego „momentu Hamiltona”, który w historii USA jest postrzegany jako wydarzenie, które najmocniejszy sposób przysłużyło się powstaniu Stanów Zjednoczonych Ameryki. W 1790 r. Alexander Hamilton i Thomas Jefferson zawarli porozumienie, w wyniku którego USA po raz pierwszy zaciągnęły dług jako konfederacja. Jak wiadomo również i z naszego podwórka: nic tak nie łączy jak wspólny kredyt. Niejedna para małżonków przyzna, że scala on niekiedy mocniej niż sakramentalne tak wypowiedziane przed obliczem kapłana. Czy zatem wspólny kredyt państw UE sprawi, że spełni się sen euroentuzjastów o jednym, europejskim superpaństwie?

Oby tylko udało się go spłacić? Inaczej unijni marzyciele zostaną tylko lokajami bankierów?

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.

Dwa wybrzeża…

Pod koniec ubiegłego (2020) roku napisałem na moim profilu FB, mniej więcej coś takiego: to czego spodziewam się w Nowym 2021 Roku, to bardziej rozpad „Koalicji Obywatelskiej” („Platformy Obywatelskiej”) niż rozpad „Zjednoczonej Prawicy”.

Roman Mańka: W tym samym wpisie z ubiegłego roku postawiłem również tezę, że rozpad PO doprowadzi do głębokiej rekonfiguracji polskiej sceny politycznej.

To się właśnie materializuje. Ostatni sondaż dla Radia RMF pokazuje w stosunku do Platformy, najgorszy w historii notowań tej partii rezultat (12 proc.). Niezagłosowanie za ratyfikacją Funduszu Odbudowy spowodowało spadek notowań aż o – 6 proc. Tymczasem lewica nie straciła, co zresztą też przewidywałem.

Co teraz będzie?
Spodziewam się kilku procesów. Pierwszy to taki, że wygaśnie, zacznie wygasać, albo co najmniej ulegnie modyfikacji dotychczasowa polaryzacja PO-PiS; swoją drogą może być to również problem dla PiS, bo gdzie dwóch się nie bije, tam trzeci korzysta. Polską polityką rządzi dialektyka; ona wynika z napięć: historycznych, kulturowych, majątkowych, warstwowych, czyli – ujmując problem generalnie – strukturalnych.

W dialektyce najczęściej ma zastosowanie reguła Hegla, a więc „pana i niewolnika”, w ramach której wrogowie są partnerami, i wzajemnie się legitymizują.

Wielowymiarowa zdolność koalicyjna
To co mogłoby uratować Platformę, to wzmocnienie lub przynajmniej odtworzenie polaryzacji (dlatego wiele wpływowych ośrodków opiniotwórczych oraz grup nacisku, np. TVN, będzie starało się zradykalizować podział), lecz to się raczej nie stanie, ale nawet, gdy do tego dojdzie, to z obecnym – katastrofalnym – przywództwem PO, nic to nie da.

Konsekwencją wygaszenia lub osłabienia polaryzacji będzie wielowymiarowa zdolność koalicyjna; to oznacza, że przyszłe sojusze oraz warianty koalicyjne mogę stać się bardziej złożone i wielowymiarowe. Być może nie będzie ich już porządkowała emocja antyPiS-u, bo sam PiS przesunie się mocno w stronę centrum.

Partie sprawujące władzę, nawet te najbardziej radykalne, prędzej lub później ucentrawiają się, np. Konserwatyści czy Partia Pracy w Wielkiej Brytanii, czy choćby w Polsce SLD.

Wielowymiarowość koalicyjna wytworzy nowe warianty strategiczne w stosunku do PiS, lewicy, „Polski 2050” (Szymona Hołowni), a także w PSL.

Z kolei formacjami o najmniejszym potencjale koalicyjnym staną się PO i „Konfederacja”.

AwueSizacja….Kogo najbardziej dotyczy?
W tle tych procesów wystąpią inne, mniej globalne, uniwersalne procesy. Być może Platformę Obywatelską czeka coś w rodzaju „rozbioru”, podobnego do tego, który kiedyś dotknął AWS. Często wobec „Zjednoczonej Prawicy” komentatorzy polityczni oraz eksperci, używają pojęcia „AWueSizacja”, dla opisania podziałów, konfliktów, działania sił odśrodkowych oraz rozdrobnienia tej formacji; ja od dawna twierdzę, że użycie terminu „AWueSizacja”, byłoby dużo bardziej adekwatne i trafione w odniesieniu do PO.

Całości procesu jeszcze nie widać, gdyż na razie docierają do nas najbardziej spektakularne fenomeny w postaci perfuzji parlamentarzystów z PO do „Polski2050”, ale na dole, na poziomie Polski lokalnej i samorządowej dzieje się dużo więcej niedobrych dla Platformy rzeczy: w stronę Hołowni mkną znani lokalni działacze samorządowi, wielu członków PO zmienia barwy partyjne.

PO przeżywa największy w swojej historii kryzys. Mentalnie oraz strukturalnie jest bardzo słaba.

Wielki wybuch
Przycisk do detonatora znajduje się w ręku jednego człowieka: Rafała Trzaskowskiego. Gdy zdecyduje się bardziej dynamicznie budować własny ruch polityczny (a na to się zanosi), wówczas na polskiej scenie politycznej nastąpi „wielki wybuch”. Wtedy Platforma Obywatelska zniknie z powierzchni ziemi (co prognozuję od wielu lat), a na jej gruzach powstaną dwa nowe ruchy polityczne: Hołowni i Trzaskowskiego. Solidarnie podzielą się oni „spadkiem”, masą upadłosciową po PO.

Jeżeli ktoś kiedyś odsunie PiS od władzy, zrobią to wspólnie Trzaskowski i Hołownia. Będzie to powrót do Polski sprzed czasu rządów PiS; tymczasem w Polsce trzeba naprawić to co zostało zepsute wcześniej i nigdy dobrze nie funkcjonowało.

Bieg wydarzeń może zmienić lewica, jeżeli obierze mądra strategię i zmieni swój dotychczasowy paradygmat.

Lewica nie ma wyboru
W układzie z Hołownią i Trzaskowskim lewica zawsze będzie autsajderem (oni w dużo większym stopniu preferują ludowe i konserwatywne PSL), zaś Polska Hołowni nie będzie mniej konserwatywna niż Polska PiS, ale na pewno mniej socjalna. Ani dla PO (Trzaskowski), ani dla Hołowni, lewica nigdy nie była, nie jest i nigdy nie będzie, partnerem pierwszego wyboru, traktowanym podmiotowo.

Gdy do tej dwójki dojdzie Kosiniak-Kamysz, to Polska stanie się dużo bardziej konserwatywna niż za czasów PiS, natomiast skala nepotyzmu, klientelizmu i korupcji będzie mniej więcej taka sama.

Tak naprawdę Trzaskowski i Hołownia, to politycy zachowawczy, kunktatorscy, którzy nie zamierzają wiele zmienić, tymczasem Polska potrzebuje ogromnych zmian w różnych dziedzinach, jak również wielu głębokich, dalekosieżnych, nowoczesnych reform.

Strategię jaką powinna przyjąć lewica nazywam: „strategią „Dwóch Wybrzeży”.

Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.