Największa porażka III Rzeczpospolitej: wychowaliśmy konsumentów a nie obywateli!

Co jest największą porażką Polski po 1989 roku? Którego z fundamentalnych, zasadniczych celów nie udało się osiągnąć? Jaki popełniono błąd? Odpowiedź jest dość paradoksalna: nie zdołano uzyskać czynnika, który najczęściej deklarowano, podkreślano, mówiąc o nim jako o czymś oczywistym, jako o swego rodzaju truizmie. W ferworze reformatorskiego entuzjazmu okresu transformacji wielokrotnie przywoływano ideał społeczeństwa obywatelskiego, tymczasem nad Wisłą zbudowano coś dokładnie przeciwnego: społeczeństwo konsumpcyjne.

Roman Mańka: Obywatelskość można definiować na różne sposoby. Z najczęściej stosowanych odnajdujemy takie kryteria jak: aktywność, uczestnictwo, zaangażowanie. Pojęcie to jest ściśle powiązane z demokracją: bez obywatelskości demokracja nie ma jakości, albowiem o wartości demokracji nie decydują w pierwszej kolejności jej ramy, a treść. Zetem obywatelskość to kluczowy i fundamentalny parametr systemów demokratycznych, cytując naszego rodaka, papieża Jana Pawła II, można powiedzieć: „nie ma demokracji bez partycypacji”. Czytaj dalej „Największa porażka III Rzeczpospolitej: wychowaliśmy konsumentów a nie obywateli!”

Zamiast depopulacji

Ekolodzy od lat zabiegają o zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych, które zdaniem wielu naukowców przyczyniają się do niebezpiecznych dla Ziemi zmian klimatycznych. Jednym z głoszonych coraz śmielej postulatów w ramach walki z zanieczyszczeniem środowiska, oprócz nierealnego stworzenia gospodarki względem niego neutralnej jest ograniczenie rosnącej liczby ludności.

Jerzy Mosoń: Czy współczesna cywilizacja nie jest w stanie zaproponować lepszego pomysłu na rozwiązanie tego kryzysu? A może zwyczajnie jest już za późno, bo trwająca od roku pandemia potwierdza, że redukując liczbę populacji i styl życia większości obywateli świat na naszych oczach staje się właśnie bardziej eko?

Gospodarka nie może być neutralna
Na wstępie warto wyjaśnić, skąd wzięła się teza, że gospodarka neutralna dla środowiska, o której zupełnie na poważnie rozmawiają wielcy tego świata, jest projektem nierealnym. Otóż, nie można uprawdopodobnić stworzenia czegoś, co byłoby możliwe jedynie w sytuacji anihilacji ludzkości lub za sprawą pominięcia praw fizyki.

Istnienie gospodarki jest bowiem nierozerwalnie związane z istnieniem ludzi, a oni sami, odkąd stanęli na najwyższym stopniu drabinki łańcucha pokarmowego nigdy nie byli względem świata neutralni. Również wbrew snom niektórych wegetarian pozostaniemy tam nawet wówczas, gdy jedyne kotlety, jakie będzie można legalnie kupić będą wytwarzane z roślin. Czy naprawdę politycy, naukowcy, szefowie organizacji międzynarodowych i korporacji nie zdają sobie z tego sprawy? A może tylko chcą, abyśmy wierzyli w tę utopię?

Jest nas za dużo
I znów niczym bumerang wraca sprawa depopulacji, ponieważ prosta logika podpowiada, że rzeczywiście w osiągnięciu równowagi klimatycznej na Ziemi najbardziej przeszkadza rozwijający się człowiek. Kłopot w tym, że podobny mechanizm myślenia zaprezentowali Niemcy w latach 30. I 40. ubiegłego wieku – im w osiągnięciu wielkości mieli przeszkadzać ci „źli Żydzi”, Słowianie, Romowie, itp. No i stało się to, co się stało…

Ale jak doszliśmy do tego, że dziś coraz swobodniej można rozmawiać o depopulacji jako sposobie rozwiązania kryzysu klimatycznego, a inne pomysły okazują się zbyt drogie lub science fiction?

Gdyby do lat 90. poprzedniego stulecia ktoś opiniotwórczy odważył się choć zasugerować potrzebę zdepopulowania ludności na Ziemi to pewnie w przestrzeni publicznej zostałby potraktowany na równi z nazistami odpowiedzialnymi za holocaust Żydów. Od czasu jednak kiedy pewna prominentna działaczka Organizacji Narodów Zjednoczonych odważnie powiązała zmiany klimatyczne z rosnącą liczbą ludności coraz więcej osób waży się mówić o kontroli populacji jak o czymś normalnym, a nawet pożądanym.

Koniec tabu
Kilka lat temu, w jednym z wywiadów Kostarykanka Christiana Figueres w czasie pełnienia funkcji Sekretarz Wykonawczej Ramowej konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu (2010-2016 r.) zasugerowała, że trzeba dążyć do zahamowania rosnącej liczby ludzi, których jej zdaniem: już wtedy było zbyt wielu. Działaczka ONZ przyznała jednocześnie, że sama depopulacja to za mało, i ona sama nie rozwiąże problemu postępujących zmian klimatycznych. Ten wywiad, jak i inne wystąpienia kostarykańskiej dyplomatki umknęły przeważającej części opinii publicznej, ale ośmieliły tych, którzy ze zmianami klimatu walczą od dawna i proponują w tej kwestii coraz bardziej radykalne rozwiązania. Niektóre z propozycji szokują przede wszystkim podczas manifestacji radykalnych ekologów i stanowią dzwonek alarmowy przed pojawieniem się eko-terroryzmu w skali globalnej, ale inne znajdują już odzwierciedlenie w gospodarce, jak produkcja elektrycznych samochodów mających zastąpić auta spalinowe. Elektryki być może wychodzą naprzeciw idei zrównoważonego rozwoju, ale z punktu widzenia bilansu emisji bardziej trują środowisko od nowoczesnych diesli.

Według badań prof. Christopha Buchala z Uniwersytetu w Kolonii, opublikowanych przez Instytut Ifo w Monachium w kwietniu 2019 r.: „pojazdy elektryczne mają znacznie wyższą emisję CO2 niż samochody z silnikami diesla”. Ma to wynikać z dużej ilości energii wykorzystywanej do wydobywania i przetwarzania: kobaltu, litu i manganu – niezbędnych surowców potrzebnych do produkcji baterii do samochodów elektrycznych. W przyszłości problemem może okazać się także przechowywanie zużytych akumulatorów.

Zamiast jednak sprawdzać, kto w ostatnich latach inwestuje w fałszywie ekologiczne pomysły albo którzy politycy czy biznesmeni wskazują na potrzebę kontroli populacji warto przyjrzeć się zmianom w prawie i w kulturze, bo one odpowiedzą na pytanie dotyczące powszechności tych zjawisk.

Chiny dały przykład
Postulat by ograniczyć wzrost liczby ludności nie jest wcale nowy. Palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie wciąż dzierży Chińska Republika Ludowa, gdzie w 1977 r. komunistyczna partia wdrożyła „politykę planowania narodzin”. Program ten polegał na promowaniu przez państwo posiadania przez parę maksymalnie jednego dziecka. Gdyby wszyscy Chińczycy posłuchali się swoich władz to dziś kraj ten nie zbliżałby się do dwóch miliardów ludzi, ponieważ arytmetyka w tym względzie jest bezwzględna. Łatwo obliczyć, że cztery osoby potrzebne do utworzenia dwóch par oddadzą społeczeństwu tylko dwie istoty, a same będą musiały kiedyś odejść, więc społeczeństwo skurczy się. Przy jednym dziecku na parę populacja będzie maleć o połowę na pokolenie. Chińska polityka: „jedna para – jedno dziecko” zakończyła się w 2015 r., czyli mniej więcej w okresie, kiedy na Zachodzie głoszenie haseł na razie tylko łagodnie wspominających o depopulacji stało się dopuszczalne w ramach merytorycznej dyskusji.

Aborcja i eutanazja
Być może jednak ważniejsze od wpuszczenia na salony pomysłu depopulacji jest jednak to, że w ostatnich dwudziestu latach Zachód wykonał największy w historii postęp w kwestii praktycznego ograniczania liczby ludności poprzez legalizację niemal już wszędzie aborcji (tu Polska jest zieloną wyspą) oraz gdzieniegdzie eutanazji, która staje się coraz powszechniejsza w: Holandii, Belgii, Luksemburgu, Szwajcarii oraz Albanii, a poza Europą w stanach Teksas i Oregon. W gwoli ścisłości: na Dalekim Wschodzie, w Japonii hara-kiri na życzenie również jest legalne, a ze względu na bogatą tradycję w dokonywaniu seppuku można się spodziewać, że ma przy tym najciekawszą oprawę. Zatem nie tylko Zachód.

Model 2+1 zamiast programu 2+1
Warto zaznaczyć, że rezygnacja Chin z programu ograniczającego przyrost naturalny nie wynika bynajmniej ze zmiany strategii tego kraju w kwestii kontroli urodzeń, a jedynie z ustania konieczności wymuszania ograniczeń w tym obszarze. Odkąd kraj ten stał się światowym liderem w produkcji przemysłowej i jednym z wiodących państw pod względem innowacji Chińczycy z każdym rokiem stają się bowiem społeczeństwem bardziej konsumpcyjnym, gdzie model 2+1 to przejaw akceptowalnego konformizmu. Takie społeczeństwo, podobnie jak stało się na Zachodzie, z każdą dekadą będzie coraz bardziej zdolne do samoograniczania się w kwestii budowania rodzin. Może w Chinach zmiany nie nastąpią od razu, może nie w każdej prowincji, pewnie szybciej w miastach niż na wsi, ale nic nie szkodzi, bo światowa produkcja przeniesiona przez Zachód do Chin, nomen omen między innymi z pobudek ekologicznych, wciąż potrzebuje rąk do pracy. Nadal bowiem stosunkowo wąska grupa najbogatszych ludzi w świecie, pomimo świadomości ekologicznej i wbrew głoszonym przez siebie hasłom nie chce ponosić kosztów zmian, ponieważ wtedy sama musiałaby zrezygnować ze swego energochłonnego stylu życia.

Kto płaci za zmiany
Na dziś największe koszty zmniejszenia emisji ponoszą biedni i średnio zamożni ludzie – to oni nie wjadą do niektórych nowoczesnych miast swoimi dieslami. Milionerzy mają już przecież elektryczne SUV-y, a jeśli nie to takie auto można przecież wynająć, a na co dzień jeździć terenówką, która nie zaznała absurdalnego downsizingu silnika.

To europejska biedota musi męczyć się od września 2017 r. ze słabymi odkurzaczami o mocy maksimum 900 VAT, bo tylko takie wolno już sprzedawać na unijnym rynku. Właściciele rezydencji nie muszą jednak przejmować się bezużytecznymi ssawkami, bo przecież zlecają sprzątanie innym. Podobnych przykładów jest bez liku.

Z perspektywy kosztów poszczególnych państw, w najgorszej sytuacji są takie kraje jak Polska, której gospodarka przez lata oparta była na węglu ze względu na rodzaj posiadanych złóż i opóźnienia technologiczne wynikające z kolei z faktycznej 44 – letniej okupacji ze strony ZSRR. Zmiana tej struktury wymagać będzie wielu lat i miliardów euro, pieniędzy, które w tym czasie bogatsze kraje będą inwestować w służbę zdrowia czy lepszą infrastrukturę.

Downsizing a ostateczne rozwiązanie
Należy jednak przyznać, że redukcja potrzeb osób najbiedniejszych jest stosunkowo rozsądną alternatywą względem innego rozwiązania, a w zasadzie: ostatecznego rozwiązania kwestii zmian klimatycznych, czyli: depopulacji. Bo nie miejmy złudzeń ci, którzy rozważają tego typu pomysły nie myślą o sobie, jak o tych, którzy mogliby odciążyć Ziemię – oni mają prawo przemieszczać się paliwożernymi limuzynami, latać bez ograniczeń, używać. Zatem niezmiennie będą również mieć prawo do życia. Historia pokazuje, że redukcja populacji zawsze dotykała przede wszystkim najsłabszych, starych i schorowanych. I to się nie zmienia, mimo postępu cywilizacyjnego. Czy można uznać za prawdopodobny scenariusz, w którym ludność podlega celowej depopulacji? A może inaczej: czy wobec torpedujących opinię publiczną rewelacji naukowych o coraz szybszym umieraniu Planety będą brane pod uwagę inne rozwiązania?

Pandemia na smutki ekologów
Z pewnością skutki trwającej od roku pandemii mogą przekonać niektórych do tego, że redukcja ludności oraz jej potrzeb ma korzystny wpływ na środowisko naturalne. W okresie najostrzejszego lockdownu wiosną zeszłego roku, gdy ludzie tygodniami pozostawali w domach można było organoleptycznie przekonać się, że poziom smogu w powietrzu był niższy, a ci, którzy dysponują profesjonalnymi miernikami zapewne byliby w stanie potwierdzić to liczbami. Tylko czekać aż pojawią się fachowe publikacje dokumentujące mniejszą emisję dwutlenku węgla do atmosfery i innych szkodliwych substancji w całym roku 2020. Ale trwająca nawet trzy lata epidemia nie powstrzyma, a co najwyżej spowolni zmiany klimatyczne. No chyba, że zaraza wybije połowę ludzkości…

Musimy się wynieść
Gdyby jednak okazało się, że ludzkość przetrwa pandemię koronawirusa to wciąż aktualne pozostanie pytanie o sposoby rozwiązania kryzysu klimatycznego. Kłopot w tym, że świat poznał już na nie najlepszą odpowiedź, ale niewiele zrobił z tą wiedzą. A może inaczej: decydenci z jakichś powodów spowolnili realizację remedium. Od czasu rewolucji przemysłowej, która to dokonała w środowisku naturalnym największego spustoszenia było wiadomo, że prędzej czy później człowiek będzie musiał szukać nowych przestrzeni do zagospodarowania. Wraz z pierwszymi lotami kosmicznymi w II połowie XX wieku te marzenia nabrały realności. Plany podbicia Kosmosu miały być realizowane na dwa sposoby: kolonizację Układu Słonecznego oraz szukanie napędu na tyle dobrego by można było wylecieć dużo dalej w poszukiwaniu planet o podobnej atmosferze do ziemskiej.

Problemy w przestworzach
Pierwsze plany stworzenia stacji kosmicznej na orbicie okołoziemskiej datowane są na lata 80. ubiegłego wieku. Ostatecznie stała załoga pojawiła się na międzynarodowej stacji okołoziemskiej w 2000 r. Wszystko przebiegało dobrze do 2003 r. kiedy to doszło do katastrofy amerykańskiego promu Columbia. Po wypadku na dwa lata wstrzymano kursy amerykańskich statków na orbitę okołoziemską. W następstwie dyskusji na temat finansowania załogowych lotów w Kosmos oraz bezpieczeństwa astronautów, w 2011 roku władze USA zakończyły program wahadłowców, a jedynym przewoźnikiem astronautów zostały rosyjskie rakiety Sojuz. W 2020 roku dołączył do nich amerykański statek Crew Dragon prywatnej firmy SpaceX.

W czasie, gdy program podboju Kosmosu wyraźnie spowolniał doszło do historycznych odkryć. W 2014 r. badacze zaobserwowali planetę Kepler-186f określaną jako najbardziej jak dotąd podobną do Ziemi. W tamtym roku astronomowie odkryli łącznie 20 egzoplanet, na których mogłaby znajdować się woda w stanie płynnym. Nadzieja, że jest po co lecieć znacznie dalej odżyła, tym bardziej, że kolonizacja Układu Słonecznego może niewiele pomóc.

Im dalej, tym lepiej
Rzeczywiście wysłanie łącznie kilkudziesięciu tysięcy ludzi na orbitę okołoziemską, na Księżyc lub na Marsa, nie rozwiąże problemu przeludnienia na Ziemi. Więcej sensu mają misje odkrywcze trwające kilka pokoleń, z perspektywą transferu części ludzkości na odkryte w ten sposób planety. Zadziałałby podobny mechanizm do tego, jaki miał miejsce w przypadku odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba albo w następstwie trzeciego odkrycia Australii przez Jamesa Cooka, kiedy to po pierwszych dwóch negatywnych ocenach nowego lądu dopiero ten żeglarz udowodnił, że na australijskiej ziemi można się osiedlić. Wiadomo nie od dziś, że aby transferować ludzi poza Ziemię potrzeba znacznie lepszej technologii i lat by osiągnąć cel, tymczasem nasza Planeta nie chce spowolnić swego procesu starzenia. Rozwiązaniem byłoby zwiększenie środków na badania kosmiczne, ale USA nie są już tak skore do wydawania publicznych środków na podbój Kosmosu jak podczas zimnej wojny, a prywatny biznes oczekuje zwrotu z kosmicznych inwestycji w perspektywie krótko – i średnioterminowej – takie dają szansę jedynie loty okołoziemskie bądź górnictwo kosmiczne. A to oznacza robienie kroczków, podczas gdy potrzeba kroków milowych.

Ułamek prędkości światła
Astrofizycy przekonują, że aby dotrzeć na planetę ziemiopodobną w czasie jednego pokolenia potrzeba napędu pozwalającego uzyskać prędkość na poziomie mniej więcej 17 proc. prędkości światła. Wówczas podróż do jedynego naturalnego satelity Ziemi trwałaby osiem sekund, a nie jak obecnie trzy dni

Takie prędkości można uzyskać tylko za sprawą: fuzji jądrowej lub ujarzmiając antymaterię. Na stworzenie obydwu technologii potrzeba jeszcze sporo czasu. Ale przy odpowiednich inwestycjach można byłoby zbudować rakietę wyposażoną w unowocześniony silnik plazmowy Halla. Taki prom umożliwiłby pierwszą wielopokoleniową ekspedycję kosmiczną w kierunku egzoplanety, ponieważ do jej odbycia wystarczyłyby zbiorniki mogące pomieścić jedynie kilkaset kilogramów paliwa. Dotychczasowe konstrukcje takich silników były stosunkowo wolne i bazowały na drogim w pozyskaniu ksenonie. Dlatego też od lat 70. używane są przede wszystkim do przeprowadzania precyzyjnych manewrów i korekt orbit satelitów. Ale to właśnie ta technologia daje obecnie największe powody do optymizmu.

Pieniądze muszą się znaleźć
Aby jednak myśleć o podboju Kosmosu, a tym samym o ratowaniu Ziemi potrzebne są znaczne środki finansowe, którymi dysponują obecnie jedynie międzynarodowe korporacje, którym z kolei nie spieszy się do płacenia wyższych podatków, podobnie jak ich szefostwu, które niechętnie ponosi koszty transformacji energetycznej, obciążając nimi uboższą część społeczeństwa. Na koniec rysuje się zatem smutna konstatacja, że być może niebawem trzeba będzie zaakceptować depopulację jako sposób przetrwania bogatych i najbardziej wpływowych kosztem słabszych? Alternatywą dla tej postawy jest wywarcie nacisków na rządy i organizacje międzynarodowe by korporacje dorzuciły się do prawdziwie skutecznych sposobów ratowania Ziemi. Nie w formie nowych, dochodowych biznesów ubranych w modne ekohasła, a w ramach realnych działań, do których należy właśnie kolonizacja Kosmosu.

Polskie zasługi
Warto jednak zachować optymizm, bowiem wspomniany, unowocześniony silnik plazmowy, który mógłby pozwolić eksplorować świat poza Układem Słonecznym, od stycznia 2021 roku nie jest już w obszarze science-fiction. To wszystko dzięki konstrukcji Fatimy Ebrahimi z Princeton Plasma Physics Laboratory Departamentu Energii USA. Naukowiec opracowała innowacyjny typ tego napędu, który będzie w stanie osiągać nawet dziesięciokrotnie wyższe prędkości od silników używanych obecnie. Problemem nie będzie też drogi w pozyskaniu ksenon, a to dzięki Polakom. Zespół naukowców i inżynierów z Instytutu Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy w Warszawie zbudował niedawno własny silnik typu Halla zoptymalizowany do pracy z kryptonem – ten szlachetny gaz jest nawet dziesięć razy tańszy od ksenonu. Nową, dużo bardziej wydajną konstrukcję silnika plazmowego mają już podobno Chińczycy. To dobrze, bo to zdrowy wyścig, który może okazać się ratunkiem dla nas wszystkich.

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.

Niektóre sieci unikną podatku handlowego?

Już niedługo sieci handlowe działające w Polsce będą musiały po raz pierwszy zapłacić podatek handlowy. Czy do państwowej kasy wpłynie tyle, ile chcieliby tego urzędnicy? Możliwości niepłacenia jest więcej niż przewidział Ustawodawca.

Jerzy Mosoń: Podatek handlowy to nic innego jak danina od sprzedaży detalicznej. Do 25 dnia lutego tego roku ma go zapłacić prawie (!) każda firma handlowa, której przychód przekroczył w styczniu sumę 17 mln zł. Jak zwykle jednak diabeł tkwi w szczegółach. To „prawie” może zdecydować o tym, że kasa państwa nie wzbogaci się o prognozowane 1.5 – 2 mld zł, jak chcieliby tego urzędnicy Ministerstwa Finansów.

Wyliczenia dla sprytnych księgowych
Ale najpierw szczegóły dotyczące wyliczenia podatku. Przedsiębiorstwo, które zanotowało w styczniu przychód od 17 – 187 mln zł zapłaci 0,8 proc., ale od kwoty 170 mln zł, a firma z przychodami ponad 187 mln zł zapłaci stawkę 0,8 proc. od kwoty 170 mln zł, jak również 1,4 proc. od całkowitej większej sprzedaży. Skomplikowane? Polscy księgowi nie z takimi wyzwaniami się mierzyli. Tym razem jednak Ustawodawca zostawił im kilka furtek. Pierwsza to uprzywilejowanie małych podmiotów, tych, które osiągają miesięczne przychody do maksimum 17 mln zł. One płacić nie będę musiały. Opłaca się być „małym”?

Mniejszy może więcej
Nie trzeba. Wystarczyło się podzielić. Po co prowadzić dużą spółkę osiągającą przychody powyżej 187 mln zł i płacić ogromny podatek handlowy, skoro można prowadzić kilkanaście mniejszych podmiotów, oszczędzając tym samym dziesiątki milionów złotych w skali roku. Kłopot w tym, że fiskus mógłby uznać taki podział spółki za próbę obejścia przepisów podatkowych, tj. nadużycia prawa. No chyba, że zarząd spółki będzie w stanie wykazać, że dokonał podziału firmy z innych powodów niż tylko uzyskania korzyści podatkowych. Pewnie niejedna firma miałaby z tym problem, gdyby resort finansów poinformował o pomyśle wprowadzenia podatku handlowego rok czy dwa lata temu. Bo każde z działań spółki zmierzające do podziału rodziłoby wówczas wspomniane wątpliwości prawne. Ale fachowcy z MF zaczęli swą batalię o wprowadzenie nowego obciążenia w zasadzie pięć lat temu.

Zbyt dawno i zbyt niepewne
Zjednoczona Prawica zapowiedziała wprowadzenie podatku od sprzedaży detalicznej już w 2016 r. i gdyby nie sprzeciw Komisji Europejskiej wobec tych planów to prawdopodobnie wielkie sieci musiałyby odprowadzać nową daninę już od kilku lat. Spór, który toczy się – tak wciąż toczy się – przed Trybunałem Sprawiedliwości Unii Europejskiej nie tylko odroczył wprowadzenie nowego zobowiązania, ale dał czas wielkim spółkom by mogły przygotować się do zgodnego z prawem unikania płacenia podatku handlowego. Po okresie „odroczenia” i de facto niepewności powstania nowego zobowiazania trudno będzie bowiem udowodnić właścicielom spółki, że podział firmy dokonany kilka lat temu był bezpośrednio związany z planami podatkowymi rządu. Tym bardziej, że takich korzyści płynących z podziału firmy – faktycznych: jak kwestia zmniejszenia kosztów wchodzenia w spory sądowe czy też pozornych: jak zyskanie możliwości negocjacji z lokalnymi, mniejszymi dostawcami towarów, jest mnóstwo. Urzędnicy pragnący wojować z takimi firmami, chcąc udowodnić ich właścicielom złą wolę wydają się być bez szans.

Zakup w sieci, odbiór w sklepie
Żeby nie płacić nowego podatku nie trzeba jednak było się dzielić. Ustawodawca wyłączył bowiec z konieczności płacenia podatku handlowego podmioty, które handlują w sieci. Oznacza to, że jeśli market sprzedał telewizor, ekspres do kawy czy odkurzacz przez Internet to ta transakcja nie będzie wliczona do bilansu płatniczego, z którego odprowadzony ma zostać podatek handlowy. Warto już teraz zaproponować test: wybrać model interesującego nas sprzętu, sprawdzić jego cenę w sklepie internetowym wybranej, znanej sieci dysponującej sklepami stacjonarnymi. Następnie warto wybrać się do dowolnego sklepu, gdzie można nabyć dokładnie to samo urządzenie i sprawdzić cenę, za jaką jest oferowane. Jeśli w sklepie stacjonarnym cena oferowanego sprzętu będzie niższa niż deklarowana na stronie producenta to każdy świadomy konsument zakupi sprzęt przez internet, a za chwilę odbierze go w niższej cenie.

Co ze stacjami i marketami z paliwami?
Ale to nie jedyne wyłączenie. Na liście firm, które nie będą musiały odprowadzić podatku handlowego znalazły się też takie, które sprzedają energię, paliwa, leki. W przypadku sieci aptek czy też PGNiG sprawa jest prosta. Komplikuje się, gdy przyjrzymy się stacjom paliw, których przychody ze sprzedaży towarów pozapaliwowych systematycznie rosną. Czy to oznacza, że Orlen i Lotos będą musiały odprowadzić podatek od sprzedawanych na stacjach batoników i napojów? Ustawodawca dokonał wyłączeń wskazując produkty, a nie podmioty z określeniem ich dominującej oferty. Gdyby posłużył się odwrotnym podziałem faworyzującym np. stacje paliw, to aby market mógł uniknąć płacenia podatku handlowego musiałby tylko wykazać, że oprócz mydła i powidła oferuje także paliwa – tak jest w przypadku francuskich marketów Auchan. Wydaje się zatem, że księgowi koncernów paliwowych będą mieć sporo pracy i być może również polskie spółki paliwowe będą musiały odprowadzić nowy podatek, pod warunkiem oczywiście przekroczenia magicznej sumy 17 mln zł przychodu. Czy tak się stanie i jak na spływające kwoty lub ich brak zareaguje fiskus przekonamy się już za kilka tygodni. Na pewno jednak nie obejdzie się bez niespodzianek.

Sprawdzam – już niebawem
Na dziś już teraz wiadomo, że niektóre zagraniczne markety mogą być wyłączone z konieczności płacenia nowej daniny. Dotyczy to m.in. niemieckiej sieci Media Markt, której sklepy są oddzielnymi spółkami. Oczywiście nie należy wykluczyć, że poszczególne sklepy marki MM osiągną przychody powyżej 17 mln zł, ale nawet wówczas rachunek per saldo może okazać się korzystniejszy niż, gdyby miała płacić cała sieć.

Niebawem też przekonamy się jak do płacenia nowego podatku przygotowali się polscy handlowcy. Może się jednak okazać, że wszystko to okaże się nieważne. Stanie się tak, jeśli wbrew nadziejom Ministerstwa Finansów TSUE rozstrzygnie spór między polskim rządem a Komisją Europejską na korzyść podatników.

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.