Dla kogo pracuje czas?

Wielu komentatorów porównuje obecną sytuację polityczną w Polsce do okresu rządów AWS-u z przełomu pierwszego i drugiego tysiąclecia. Jednak to nie jest w stu procentach trafna analogia. Istnieje jedna istotna osobliwość, która powoduje różnicę: (otóż) AWS miał z kim przegrać, istniała bardzo silna, jak na polskie warunki, opozycja, w postaci jednej, zwartej formacji SLD. Czy PiS ma w tej chwili z kim przegrać (?), trzeba by się długo zastanawiać

Roman Mańka:  W przestrzeni publicznej krążą od dłuższego czasu dwa warianty rozwoju sytuacji politycznej w Polsce. Scenariusz pierwszy mówi, że pod wpływem walki o władzę, konfliktów interesów oraz wewnętrznych gier i działania sił odśrodkowych, „Zjednoczona Prawica” nie wytrzyma ciśnienia i się rozpadnie; w ten sposób nie dotrwa do kalendarzowego terminu wyborów parlamentarnych, co będzie oznaczało przyspieszoną elekcję.

Fałszywa analogia AWS
Drugi, alternatywny scenariusz, zakłada zupełnie co innego: jeżeli obóz aktualnie sprawujący władzę (PiS) położy rękę na pomocy finansowej z Unii Europejskiej, czyli Funduszu Odbudowy, to zacznie rozdawać wyborcom pieniądze, uruchamiać różnego rodzaju transfery socjalne i przed terminem kalendarzowych wyborów w 2023 roku, odbuduje swoją polityczną pozycję.

Obydwie wersje rozwoju sytuacji politycznej w Polsce nie wykluczają się, są spójne, a nawet zachodzi między nimi korespondencyjność, w tym sensie, że jeśli „Zjednoczona Prawica” nie rozpadnie się w rezultacie destruktywnych procesów wewnętrznych, będzie miała duże szanse zwyciężyć w kolejnych wyborach parlamentarnych. Kryzys dla PiS może najprędzej przyjść z wewnątrz, ugrupowanie, którego liderem jest Jarosław Kaczyński, przegra jeżeli nie zapanuje nad samym sobą, ale gdy uda mu się przezwyciężyć problemy wewnętrzne oraz wyjść z impasu, może na nowo stać się istotnym graczem politycznym i jednym z głównych faworytów do wygrania kolejnych wyborów.

Sytuacja w porównaniu z okresem, kiedy władzę sprawował AWS, również targany konfliktami, jest podobna, lecz jednocześnie inna. Czynnikiem, który przypomina ówczesne czasy, są specyfikacje wewnętrzne: AWS posiadał jeszcze bardziej skomplikowaną, heterogeniczną wewnętrzną strukturę niż „Zjednoczona Prawica”. W obydwu przypadkach występował podmiot dominujący (NSZZ „Solidarność i PiS) oraz pomniejsze partie polityczne. Jednak stronnictwa funkcjonujące w ramach AWS-u miały dłuższą polityczną tradycję, zaś sama solidarnościowa formacja była dużo bardziej rozwarstwiona i zdecentralizowana. W „Zjednoczonej Prawicy” istnieje PiS i właściwe partie pozorne niedysponujące żadną strukturalną siłą. Sytuacja w Zjednoczonej Prawicy jest dużo bardziej czytelna.

Kolejna subtelność, to kontrast liderów. Przewodniczący AWS, Marian Krzaklewski, był typem antylidera, jego autorytet szybko został zdefraudowany. W przypadku Jarosława Kaczyńskiego, co by o nim nie powiedzieć, mamy do czynienia z przywództwem charyzmatycznym; możemy co najwyżej mówić o osłabieniu, lecz na pewno nie o całkowitej utracie autorytetu.

Destrukcja systemu partyjnego
To co jednak w największym stopniu różni sytuację obecną z tą sprzed dokładnie 20 lat, to to co dzieje się na zewnątrz formacji rządzącej. Jeżeli istnieje coś, co Platon nazwałby eidos, a więc istotą rzeczy, to znajduje się właśnie tu: na zewnątrz „Zjednoczonej Prawicy”. Nie chodzi tylko o okoliczność, że opozycja jest nieporównywalnie słabsza niż ta występująca wobec AWS w 2001 roku, albo, że jest po prostu słaba, nie posiada dobrych przywódców, atrakcyjnych, polityków, wizji, dobrego programu, ani pomysłów. Problem jest dużo głębszy i poważniejszy niżby się komukolwiek wydawało: wiąże się on z tym, że po prostu w Polsce „zawalił się” system partyjny. On był zawsze słaby, w porównaniu z Hiszpanią czy Niemcami, gdzie ugrupowania polityczne liczą po 800 czy 700 tys. członków, polska struktura partyjna wyglądała wyjątkowo słabo, jednak w drugiej dekadzie XXI wieku regres ten (i tak potężny) jeszcze bardziej się pogłębił.

Gdzieś do roku 2005, czyli do końca rządów SLD, może trochę dłużej, najsilniejszymi w Polsce ugrupowaniami politycznymi, były formacje postkomunistyczne: SLD i PSL. One wyciągnęły zasoby strukturalne, finansowe, oraz kadrowe z czasów PRL-u. AWS stał się w najnowszej historii Polski tylko krótkim epizodem, kiedy prawica posiadała, głównie na bazie związku zawodowego NSZZ „Solidarność” jakieś struktury. Generalnie stronie wolnościowej czy demokratycznej nie udało się zbudować silnych stronnictw politycznych. Wszystkie podmioty, jakie pojawiały się w grze, począwszy od lat 90. XX wieku były słabe: UD, UW, KLD, ZCHN, PC, RDR, PSL PL, itd.

2005 rok jest przełomowy o tyle, że wówczas rozpoczęły się dwa istotne procesy socjologiczne: 1) przewartościowanie polaryzacji politycznej („przebiegunowanie”), stary podział o charakterze historycznym, doorientowujący najważniejszych graczy do powojennej historii Polski,
a więc okresu 45-lecia PRL, został zastąpiony nowym – kulturowym; 2) na ten proces nałożył się proces drugi, można powiedzieć równoległy i z nim korespondujący: zmiany pokoleniowe. W miejsce polaryzacji „postkomuna – solidarność”, ukształtował się nowy podział: PO – PiS.

Jednak w czasie swoich rządów PO nie rozbudowała struktur politycznych
i nie wzmocniła partii w terenie. Bywały sytuacje, że w trakcie wyborów samorządowych, Platforma nie była w stanie wystawić nawet list do rad powiatów, o radach mniejszych miast czy gmin, już nie wspominając. Nawet, jeśli ludzie przystępowali do PO, to z powodów merkantylnych a nie ideowych. Funkcjonował mechanizm scalania koniunkturalnego, a nie aksjologicznego. Świadczy o tym kilka wydarzeń: prawybory prezydenckie w 2010 roku, w których udziału nie wzięło nawet 50 proc. członków, tymczasem można było głosować w sposób elektroniczny (wystarczyło podejść do komputera); identyczna sytuacja miała miejsce trzy lata później, podczas wyborów wewnętrznych lidera PO: również ponad połowa członków nie wzięła udziału w wyborach.

Kryzys upartyjnienia w Polsce oraz upadek systemu partyjnego, dużo lepiej przetrwał PiS, bo postawił na członków ideowych, a także na tak zwany „żelazny” elektorat. Ponadto zbudował (małe bo małe), ale jednak jakieś namiastki struktur w terenie.

Właśnie ten element, plus oczywiście ogromne pieniądze płynące z budżetu państwa oraz ze spółek skarbu państwa, daje PiS-owi przewagę. Jest to efekt mobilności, działania blisko ludzi. Sam w sobie niewystarczający do osiągania sukcesów politycznych, lecz dający pewną podstawę. Miała rację nieżyjąca już Janina Paradowska, kiedy chwilę po zwycięstwie przez Andreja Dudę w wyborach prezydenckich, w 2015 roku, powiedziała na antenie Radia TOK FM coś mniej więcej takiego, że jedyną partią działającą w Polsce jest PiS. O tym samym, tylko trochę inaczej, mówił dziennikarz Wirtualnej Polski, Marcin Makowski, gdy zwracał uwagę na fakt, że w Polsce powiatowej, przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi, wisiały tylko plakaty PiS.

Pozaparlamentarny „wrzód”
Obecnie sytuacja na opozycji jest niezwykle skomplikowana i tak naprawdę na dłuższą metę może sprzyjać PiS. W rezultacie błędów „Zjednoczonej Prawicy”, być może PO albo „Lewica” rozwinęłyby skrzydła i zanotowały przyrosty w sondażach, ale ogranicza je jeden fakt: ograniczeniem jest opozycja pozaparlamentarna, zaś ściśle rzecz określając ruch Szymona Hołowni: „Polska2050”. Obecność tego podmiotu w przestrzeni politycznej, paradoksalnie, zagraża, lecz również pomaga PiS. Być może właśnie dzięki temu nie dojdzie do przyspieszonych wyborów parlamentarnych. Rosnąca pozycja Hołowni, w przestrzeni opozycji, ale co specyficzne, poza parlamentem, powoduje bowiem, że ugrupowaniom opozycyjnym (PO, „Lewicy” oraz PSL-owi), nie opłaca się wariant skrócenia kadencji Sejmu oraz, co się z tym wiąże, przyspieszonych wyborów parlamentarnych. Zarówno Platforma, jak i „Lewica” nie musiałyby się stać ich beneficjentem.

Ruch „Polska2050” posiada jeden kluczowy atut, który już w przeszłości,
w przypadku PO, AWS, „Samoobrony”, Tymińskiego, Leppera, czy Kukiza, dawał o sobie znać: (mianowicie) jest ugrupowaniem świeżym i postrzeganym jako antysystemowe czy antyestablishmentowe. W rzeczywistości Hołownia nie jest antsystemowcem, nie ma takiego charakteru, nie niesie z sobą zapowiedzi radykalnej rewolucji, lecz tak jest postrzegany.

Antysystemowość powoduje, iż osoby niezadowolone z jakości polskiej polityki, zawiedzione rządami PiS, ale rónież niską jakością działań opozycji, kierują się właśnie w jego stronę. Decyduje dystans do systemu. Hołownia, podobnie jak niegdyś Lepper czy Kukiz, definiowany jest jako podmiot najdalej, wziąwszy pod uwagę wszystkich pozostałych graczy, oddalony od systemu, i stąd ludzie lgną właśnie do niego. Widać to było nawet w czasie jesiennych protestów w sprawie aborcji oraz praw kobiet. Doszło wówczas do dużego paradoksu: manifestacjom ulicznym, a przede wszystkim poruszanym problemom, towarzyszył nastrój zdecydowanie, jednoznacznie lewicowy, zaś w badaniach preferencji politycznych nie zyskiwało PO czy „Lewica”, ale właśnie Hołownia; decydowała odległość
w stosunku do systemu oraz wizerunek antysystemowości.

To co zachwiało recepcją „Polski2050” wiąże się z nieprzemyślanymi „transferami” z innych ugrupowań politycznych, zwłaszcza z PO. Przeciąganie posłów zaburzyło, korzystny dla Hołowni, wizerunek świeżości i antysystemowości.

Ten błąd nie zmienia jednak sytuacji, że funkcjonowanie „Polski2050” poza parlamentem wpływa negatywnie na zachowania opozycji w parlamencie, utrudnia jej porozumienie, zaś przede wszystkim uniemożliwia przejście do politycznej ofensywy.

Utrata bastionu
W Sejmie krąży scenariusz powołania rządu technicznego czy taktycznego, na zasadzie „wszyscy przeciwko PiS”, z Jarosławem Gowinem jako marszałkiem Sejmu i liderem PSL, Władysławem Kosiniakiem-Kamyszem jako premierem. Niektórzy eksperci twierdzą, iż byłby to wymarzony wariant rozwoju sytuacji politycznej dla PiS, gdyż cedował odpowiedzialność za trudną sytuację społeczno-gospodarczą w Polsce,
w wyniku pandemii koronawirusa, na inne ugrupowania oraz dawał szanse na zwycięstwo w kolejnych wyborach parlamentarnych.

Tymczasem byłoby dokładnie odwrotnie: ten scenariusz jest najniebezpieczniejszy dla PiS, albowiem oddaje ster rządu w ręce premiera
z PSL, co z kolei, odebrałoby inicjatywę, jak również radykalnie osłabiło dominującą pozycję PiS na wsi. Wyborcy, którzy kiedyś odsunęli się od PSL
i przeszli na stronę PiS, znów powróciliby do ludowców. Na wieś popłynąłby strumień pieniędzy z unijnej pomocy, zaś autorami tego sukcesu byliby polityce PSL. Wieś, z reguły pragmatyczna, a nie jak się błędnie uważa konserwatywna, tego rodzaju działania potrafi docenić. Już w maju 2019 roku, kilka dni po wyborach do Europarlamentu, pisałem, iż z PiS można wygrać, idąc do wyborów dwoma formacjami opozycyjnymi i jeszcze
w kampanii wyborczej, ogłaszając polityka PSL, Władysława Kosiniaka
-Kamysza, jako wspólnego kandydata na premiera. To manewr strategiczny, który miał na celu osłabienie PiS na wsi i w małych miasteczkach, i wybicia im z ręki głównego atutu: masowego poparcia mieszkańców polskiej wsi. Niestety opozycja mnie wówczas nie posłuchała.

Scenariusz rządu z ludowym premierem na czele, tworzony przez wszystkie występujące w polskim Sejmie ugrupowania parlamentarne, oprócz PiS, choć arcyniebezpieczny dla „Zjednoczonej Prawicy”, ma jednak wiele luk. Kto miałby interes, aby tworzyć tego rodzaju rząd? Na pewno PSL, gdyż zyskiwałby od strony politycznej (przewiduję wzrosty w sondażach) oraz koniunkturalnej, tymczasem ludowcy zawsze byli łasi na stanowiska
w rządowej administracji, w infrastrukturze przyległej, w otoczeniu oraz
w spółkach skarbu państwa. Zapewne Platforma Obywatelska byłaby takim wariantem zainteresowana, choć akurat to ugrupowanie nie musiałoby, poza partycypowaniem w koniunkturalnej przestrzeni władzy, politycznie zyskać. W tym przypadku polityczne zdobycze nie rysują się już w sposób tak jednoznacznie oczywisty.

Dośrodkowanie z lewej strony
Na pewno żadnego interesu, aby przystąpić do tego rodzaju większości parlamentarnej i egzotycznej koalicji nie ma SLD. W rządzie z ludowym, konserwatywnym premierem „Lewica” nie załatwi żadnych swoich postulatów ideowych, a jedynie zrazi do siebie wyborców. Suma zdobyczy koniunkturalnych, w postaci kilku drugorzędnych ministrów oraz paru wojewodów, też nie tworzy atrakcyjnego obrazu. Tymczasem w wymiarze politycznym, związanym z ewentualnym wzmocnieniem pozycji na polskiej scenie politycznej, jak również wzrostu popularności w badaniach preferencji politycznych, „Lewica”, jeżeli wejdzie w taki wariant, zanotuje straty. Politycy „Lewicy” doskonale zdają sobie sprawę z faktu, iż na dłuższą metę taki scenariusz im się nie opłaca.

Opłacać może się natomiast inny wariant: cichej i niepermenentnej, incydentalnej koalicji z PiS-em. Paradoksalnie, interes „Lewicy” jest zbieżny z interesem PiS. Obydwu formacjom zależy na przeczekaniu obecnej sytuacji. Ani „Lewica” ani PiS (ani nawet PO) nie chciałyby wyborów parlamentarnych w tym momencie. Dla kogo będzie pracował czas?

Tego nie wiadomo. Jednak jeśli PiS przetrwa obecny polityczny kryzys
i położy rękę na europejskiej pomocy, która przyjdzie do Polski w ramach Funduszu Odbudowy, możliwe są różne rzeczy, nawet włączając w to wzrost popularności dla PiS oraz szansę na zwycięstwo w kolejnych wyborach parlamentarnych, w 2023 roku. Jeden z ostatnich sondaży dał „Zjednoczonej Prawicy” poparcie na poziomie 33 proc.; „Polsce2050” nieco ponad 17; PO – 16; „Lewicy” – 9; „Konfederacji” – 7. O podziale mandatów poselskich decyduje rozkład poparcia w okręgach oraz dystanse (odległości) pomiędzy wynikami poszczególnych graczy. Wg tych badań, mimo że PiS otrzymał o 10 proc. mniej niż w ostatnich wyborach do Sejmu, z uwagi na duży rozrzut poparcia pozostałych ugrupowań, ciągle jest blisko bezwzględnej większości.

Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.

Wyższość „oświeconego” człowieka PO nad „ciemnym” człowiekiem PiS jest pozorna!

Dziennikarze TVN, Gazety Wyborczej i „Oko. Press” łamią zasady, które sami głoszą. Pracownicy tych dwóch wpływowych ośrodków opiniotwórczych często podkreślają tzw. pozytywistyczne rozumienie prawdy, a zatem prawdą jest to i tylko to można publicznie ujawnić, co zostało udowodnione, co nie budzi żadnych wątpliwości i co jest możliwe empirycznie do wykazania.

Roman Mańka: Czy sami postępują wedle tych twardych reguł? Wszystko zależy od tego, kto jest przedmiotem danej sprawy, jeżeli polityk KO lub przedstawiciel establishmentu kulturowego III Rzeczpospolitej, trzeba stosować wobec niego najbardziej rygorystyczne reguły żywcem zaczerpnięte z filozofii i procedur prawa karnego, a wszystkie wątpliwości rozwiewać jednostronnie na jego korzyść (przykład Nowaka); jeśli jednak jest to polityk PiS lub ksiądz, lub biskup, bądź poseł niesubordynowanej, niepokornej lewicy, albo osoba kulturowo związana z prawicą, można oskarżać ją bez ograniczeń i opisywać bez domniemania niewinności, a nawet wręcz odwrotnie – z zastosowaniem domniemania winy, zaś wszystkie wątpliwości rozwiewać na jej niekorzyść.

Gdzie dowody?
Przykładem tego rodzaju asymetrycznego stylu uprawiania dziennikarstwa jest Tomasz Piątek, były dziennikarz „Gazety Wyborczej”, dziś ochoczo afirmowany przez to Czasopismo oraz TVN. Na książkach na temat Macierewicza oraz o. Rydzyka, Piątek zarobi zapewne ogromne pieniądze, nie chcę wchodzić w psychologię, więc nie będę twierdził, że jego motywacje są czysto koniunkturalne czy biznesowe, nie mam na to dowodów, sęk w tym, że Piątek na to co opisuje również nie ma żadnych dowodów, a już na pewno takich dowodów, które można by przedstawiać na zasadach prawa karnego.

Piątek w swych publikacjach wszystko domniema, a nic nie udowadnia, sugeruje, interpretuje, buduje prawdopodobieństwa, opiera się na probabilizmie, lecz niczego tak naprawdę twardo nie stwierdza, przedstawia co najwyżej coś co – przy najkorzystniejszych dla niego intencjach krytyki – można nazwać poszlakami, okoliczności pośrednie, ale nie twarde, niezbite dowody.

Byłemu ministrowi obrony narodowej, Antoniemu Macierewiczowi oraz dyrektorowi Radia Maryja, o. Tadeuszowi Rydzykowi, zarzuca współpracę z rosyjskimi służbami specjalnymi, jednak konkretnych faktów i dowodów nie podaje. Bazuje na nieprecyzyjności, wieloznaczności języka oraz następstwach czasowych i logicznych. Używa np. terminu „łącznik Macierewicza”, którego treść może być wieloznaczna.

Językowe gry…
Słowo „łącznik” nie jest jednoznaczne, sąd nie może ściśle określić jego znaczenia, pojęcie to nie musi nabierać sensu pejoratywnego, można je rozumieć na różne sposoby oraz w różnych wariantach semantycznych. Sądy w Polsce nie rozpoznają spraw w oparciu o wielowymiarowe i głębokie analizy z zakresu filozofii języku czy językoznawstwa.

Każdy kto zna „Tractatus logico-philosophicus” oraz „Dociekania” Ludwiga Wittgensteina wie doskonale, jaka jest pomiędzy obydwoma Działami różnica lub nawet przepaść: w pierwszym wiedeński filozof definiuje słowa jako obrazy przedmiotów, jako reprezentacje przedmiotów, w drugim, uważa, że znaczenie słów definiuje ich użycie, zastosowanie; w pierwszym odwołuje się do znaczeń zgodnych z gramatyką, słownikiem oraz lingwistyką generatywną; w drugim odwołuje się do pragmatyzmu, do praktyki życiowej, do tzw. form życia, czyli do antropologii (słowa rozumiane są w zależności od użycia).

Sądy najczęściej uciekają od prób określenia tej, co trzeba przyznać, trudnej do uchwycenia i dość elastycznej granicy, stąd Piątek co jakiś czas pokazuje wyroki z procesu, w ramach, którego wymiar sprawiedliwości uznał, że mógł użyć danego słowa, albo określić kogoś za pomocą jakiegoś terminu.

Idąc śladem Piątka, równie dobrze i ja mógłbym sformułować pod adresem konkretnej kobiety zdanie, że „robi mężczyznom lody”. Sąd nie będzie mógł uznać, że jest to określenie obraźliwe, jeżeli nie rozpozna tych słów zgodnie z kontekstem, definicją sytuacji oraz życiową praktyką. A w tym przypadku praktyka może być różna, nie musi przeważyć sens zdroworozsądkowy czy kontekstualny.

Pułapka logiki…
Typ dziennikarstwa, jaki uprawia Tomasz Piątek ma charakter typowo metafizyczny. Wnioski oparte są na uproszczeniach oraz następstwach czasowych lub logicznych. Były dziennikarz „Gazety Wyborczej” i „Halo Radia” wykorzystuje – pewnie intuicyjnie – coś co nazywa się pułapką logiki albo pułapką zdrowego rozsądku. Jakby to co teraz powiem nie wydawało się absurdalne, dowody czy wartościowe wnioski, nie powinny być oparte tylko na logice (tak mówi filozofia nauki i psychologia poznawcza), bo logika i zdrowy rozsądek są w nas, mieszczą się w naszej głowie, tymczasem na zewnątrz jest chaos. To my sami, gdyż tak jesteśmy skonstruowani, narzucamy rzeczywistości logikę, próbujemy ją porządkować, systematyzować, budować sekwencje i schematy; to my łączymy punkty i momenty, które obiektywnie połączeń nie mają.

W wspomnianych „Dociekaniach” Wittgensteina znajduje się bardzo pouczająca kategoria poznawcza o nazwie „widzieć jako”, gdy obraz jest niejednoznaczny, różne rzeczy można zobaczyć na rozmaite sposoby. Jest tam podany przykład rysunku kaczki, nakreślony w sposób tak niejednoznaczny, iż pewni ludzi zobaczą w miejsce kaczki – zająca. Do tego mankamentu poznawczego często odwołuje się psychologiczna szkoła Gestalt: wszystko zależy od naszego spojrzenia, z jakiej perspektywy będziemy daną rzecz postrzegać, zaś perspektywa, jak twierdzili Immanuel Kant oraz Bertrand Russel, jest w nas, nie na zewnątrz („Krytyka teoretycznego rozumu”; „Denotowanie”, „Principia Mathematica”).

Swego czasu, Robert Kahneman oraz Amos Tverski otrzymali za opisanie sposobu ludzkiego postrzegania i podejmowania decyzji w warunkach ryzyka Nagrodę Nobla, w dziedzinie ekonomii, choć ich praca weszła na doniosłe miejsce również w filozofii nauki oraz psychologi poznawczej jako „teoria perspektyw”.

W uproszczeniu, Kahneman i Tverski opisali proces poznawczy, w ramach którego ludzie chcą wierzyć w to, w co już wcześniej uwierzyli; wybiórczo szukają dowodów, a także przesłanek na to, co już apriorycznie założyli.

Na tym właśnie w dużej mierze opiera się dziennikarstwo Piątka, całej rzeszy jego byłych kolegów z „Gazety Wyborczej” czy TVN, lecz żeby być sprawiedliwym również dziennikarzy „wSieci”, „wPolityce”, „Gazety Polskiej”, którzy zainicjowali w przestrzeni publicznej taki typ dziennikarstwa, wcześniej od Piątka, w sposób jeszcze bardziej wulgarny i byli jego prekursorami.

Słońce jutro nie musi wzejść…
Na czym polega problem? Niestety na tym, że ludzie traktują tego rodzaju metodę pokazywania czasowych, czy logicznych następstw, różnych tworzonych w sposób psychologiczny związków, porządkowanych przez nas wewnętrznie – zewnętrznych relacji, bazowaniu na grze niejednoznacznych słów jako dowody oraz fakty.

Cała ta metafizyka traktowana jest jako coś pewnego, żelaznego, murowanego, tymczasem ani logika, ani nawet 99,9 proc. prawdopodobieństwa nie jest dowodem i nie może być traktowane jako empiryczny fakt. Wybitny szkocki przedstawiciel filozofii empirycznej, David Hume, uważał, że nawet pewność, że jutro wstanie słońce jest czysto metafizyczną spekulacją i nie może być traktowana w kategoriach empirycznych: powtarzalność nie musi zachodzić zawsze i w każdej sytuacji.

Na zasadach wg których Piątek sugeruje Antoniemu Macierewiczowi oraz o. Tadeuszowi Rydzykowi współpracę z rosyjskimi służbami specjalnymi, oskarżony został w 1995 roku nieżyjący już premier Józef Oleksy, który rzekomo miał również pełnić rolę rosyjskiego agenta wywiadu. Tam również były następstwa czasowe, logiczne powiązania, spotkania, nawet podarunki i upominki, które Oleksy miał przyjmować od rosyjskich agentów. Przesłanki prasowego oskarżenia Oleksego wydawały się więc dużo mocniejsze niż te, które przywołuje obecnie Piątek wobec Macierewicza czy Rydzyka, tymczasem sprawa opublikowana przez tygodnik „Wprost”, za czasów pracy w nim dzisiejszych sztandarowych postaci prawicowej publicystyki, Marka Króla oraz Stanisława Janeckiego, okazał się dęta. W podobny sposób prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego oskarżali w słynnej publikacji „Życia” – „Wakacje z agentem”, inni bohaterowie polskiej prawicy, Jacek Łęcki oraz Rafał Kasprów, a później ponieśli porażkę w sądzie i nie byli w stanie tego udowodnić.

Piątek w sądach wygrywa, gdyż bazuje na oscylacjach słownych, a także fakcie, że ludzie dostają do wiadomości jedynie sentencję wyroku, zaś nie jego uzasadnienie. To duża manipulacja. Niech Piątek pokaże uzasadnienie, w który będzie otwarcie napisane, że Antoni Macierewicz oraz o. Tadeusz Rydzyk są rosyjskimi agentami,

Bez postawy krytycznej nie ma demokracji!
Wszystko to niestety świadczy o jednym, i to jest wniosek końcowy oraz fundamentalny, ale również bardzo dramatyczny całego wywodu: obydwie grupy, obydwie populacje, zarówna ta tak zwana „oświecona” popierająca PO oraz ta tak zwana „prymitywna”, „zacofana” popierająca PiS mają ogromne problemy z krytycznym myśleniem i reprezentują podobny poziom intelektualny; niestety, używając eufemizmu, dość przeciętny. Mówienie o wyższości jednych na drugimi jest złudzeniem, a także wulgarnym uproszczeniem; (gdyż) po prostu obydwa środowiska opierają się na myśleniu typowo metafizycznym, religijnym, w sensie budowania uzasadnień nieobiektywnych, a psychologicznych, wybiórczym selekcjonowaniu faktów pod z góry postawione tezy: wierzą w to w co już wcześniej uwierzyli i w co chcą nadal wierzyć, niezależnie od ewolucji procesu poznawczego.

Historia zna wiele podobnych przykładów nieuzasadnionego pretensjonalizmu czy nawet paternalizmu. Na początku pierwszych dekad XX wieku, pod wpływem odkryć etnograficznych z końca dziewiętnastego stulecia, lansowano pogląd o rzekomej wyższości „oświeconego” człowieka Zachodu nad tak zwanym „człowiekiem dzikim”, „prymitywnym”. W gruncie rzeczy u podstaw takich twierdzeń stał ewolucjonizm Karola Darwina oraz przeświadczenie o wyższej jakości struktury umysłu zachodnich ludzi. Jednym z dowodów na to miało być zjawisko mistycznego, religijnego totemu.

Aż w końcu na teren antropologii wszedł wybitny filozof strukturalista, Claude Levi-Stauss, i wszystkie te uzurpatorskie, pretensjonalne teorie, na podstawie własnych badań etnograficznych plemion w Brazylii oraz etnologicznych porównań opierających się o tysiące relacji etnograficznych innych antropologów i socjologów – zburzył niczym domek z kart, rozbił całą tą argumentację o domniemanej wyższości człowieka Zachodu w drobny mak.

Ewolucjonizm okazał się pochodną oraz potrzebą imperializmu forsowanego przez państwa kolonialne. Levi-Strauss zdefiniował go jako ideologię mającą uzasadniać imperialne, agresywne działania polityczne i wynikającą z pomieszania porządków: historycznego z funkcjonalnym, biologicznego z kulturowym, a także z uprzednio (z góry) przyjętej perspektywy.

Tak samo totem, okazał się złudzeniem, zaś francuski antropolog odkrył w nim charakter nieemocjonalny czy mistyczny, lecz intelektualny oraz odwołanie się do psychologii, podobne do tego, które w psychoanalizie stosował Sigmund Freud. Mistycyzm oraz religijność totemu była tylko pozorem, zaś głębiej kryły się nieświadome struktury intelektualne oraz wysoka, aczkolwiek intuicyjna znajomość psychologii.

Wg Levi-Straussa wyższe stadium rozwoju Zachodu, nie wynikało z lepszej jakości struktur umysłowych, lecz z relacji ze światem i z jego uwarunkowaniami. Poza tym, wyższość Zachodu jest dyskusyjna. Czy za lepiej rozwiniętego i znajdującego się na wyższym poziomie intelektualnym może uważać się ktoś, kto dąży do ekologicznej katastrofy, wszczyna wojny oraz wyzyskuje innych.

Zachód rozwija się w oparciu o dynamikę przemijania (gdzie kluczową kategorią jest czas), ludy tak zwane prymitywne w oparciu o dynamikę trwania. Są to dwie strategie, które różne społeczeństwa („dzikie” oraz „cywilizowane”) przyjęły w celu przetrwania. Która jest skuteczniejsza, nie jest sprawą oczywistą.

Misja społecznej kontroli
Piszę to wszystko, nie po ta, aby narzucić jakąś jednoznaczną czy jednowymiarową interpretację (takich ja unikam), ale po to by pokazać, jak niewiele rzeczy jest oczywistych. Piszę też, czego nie ukrywam, trochę prowokacyjnie.

Paradoksalne jest to, że niezależnie od tego co wcześniej napisałem, ze stylem dziennikarskim Tomasza Piątka w jakimś stopniu oraz sensie się zgadzam; oczywiście z dużymi zastrzeżeniami. Dziennikarz może wyjść poza reguły postępowania karnego i nie musi sztywno trzymać się – tak jak ma to miejsce w sądzie – domniemania niewinności, wobec polityków funkcjonujących w przestrzeni publicznej, może nawet pójść dalej i zastosować domniemanie winy, nie musi rozstrzygać wątpliwości na ich korzyść.

Zasada domniemania niewinności ma zastosowanie wobec obywateli (w tym również polityków) na sali sądowej, lecz w przestrzeni publicznej, w stosunku do polityków, można, a nawet powinno się stosować regułę ograniczonego zaufania oraz drążyć tematy, zadawać trudne pytania, zaś politycy mają przyjmować aktywne, ambitne linie obrony: (czyli) nie milczeć, a składać w ramach opinii publicznej wyjaśnienia (Jurgen Habermas uważa, że opinia publiczna jest rodzajem zbiorowego Trybunału) i przynajmniej uprawdopodobnić swoją niewinność.

Podstawową rolę jaką spełnia dziennikarstwo w życiu społeczno-politycznym jest funkcja społecznej kontroli, stąd właśnie media określa się jako „IV władzę”, albowiem ich zadanie polega na wnikliwym oraz zaangażowanym kontrolowaniu wszystkich pozostałych poziomów władzy. Dziennikarze więc mogą społeczeństwu powiedzieć więcej niż wymiar sprawiedliwości, zaś prawda procesowa nie mus być prawdą obiektywną czy autentyczną. Dziennikarz, kiedy istnieje taka potrzeba, powinien wyjść poza prawdę procesową.

Dlatego dobrze, że Tomasz Piątek stawia w przestrzeni publicznej kwestię agenturalnej współpracy Antoniego Macierewicza czy o. Tadeusza Rydzyka, jeżeli są niewinni wyjaśnią to, wytłumaczą stawiane zarzuty.

Osobiście nie wierzę w ich agenturalność, a bynajmniej we współpracę świadomą. Żeby świadomie współpracować z Rosjanami są na to za głupi. Rosyjski wywiad do perfekcji opanował sztukę wykorzystywania wewnętrznych konfliktów w poszczególnych krajach postsowieckich, a także nakierowywania ambicji oraz aspiracji ludzi, polityków, w sposób który pozwala realizować strategiczne cele Rosji, poruszając poczynaniami rozmaitych aktorów/marionetek, jak również wpływając na ich działania, w takiej formie, że się co do tego nie zdołają zorientować. Większość „agentów” współpracuje z rosyjskimi służbami specjalnymi nieświadomie.

Prawda leży gdzie indziej
Wartościowe dziennikarstwo nie powinno ograniczać się tylko do wymiaru empirycznego czy procesowego, bo czasami prawda znajduje się poza obszarem dowodów, ale nie faktów – dowody i fakty to nie są pojęcia synonimiczne; poza tym ważne jest o jakie fakty chodzi, w grę mogą wchodzić fakty procesowe, naukowe, psychologiczne, zdroworozsądkowe, biologiczne, fizyczne, pragmatyczne, publicystyczne, instytucjonalne, itd.

Nawet immaterializm i solipsyzm George’a Berkeleya został uznany za empiryzm, tymczasem solipsyzm Wittgensteina i redukcjonizm Russela, tudzież mistycyzm Levi-Straussa, uważane są za wybitnie wyrafinowane operacje intelektualne o podłożu empirycznym, choć od ortodoksyjnego empiryzmu odchodzą.

Tak samo dziennikarz może wyjść, w dążeniu do prawdy, poza narzędzia o charakterze empirycznym i zastosować równie skuteczne, a może nawet skuteczniejsze metody, takie jak np. fenomenologia czy hermeneutyka (Husserl, Heidegger, Gadamer), tylko, że w publikowanym tekście musi to otwarcie przyznać, uprzedzić czytelnika, iż wychodzi w poszukiwaniu prawdy poza typowe instrumenty empiryczne i poza sferę dowodów, które mogłyby zostać uwzględnione w postępowaniu karnym.

Gdy pisałem (wraz z dwoma innymi autorami) książkę „Testament Jaroszewicza. Największa zbrodnia III RP”, postawiłem również takie tezy śledcze, które w oparciu o procedury procesowe czy typowe, klasyczne narzędzia empiryczne są nie do wykazania, odwołałem się więc do hermeneutyki, ale otwarcie i uczciwie o tym zabiegu oraz o tej metodzie i potrzebach jej zastosowania, czytelników uprzedziłem, przedstawiając jej charakterystykę oraz sens.

Prawda to bardzo złożone, skomplikowane zjawisko.

Autor jest socjologiem i dziennikarzem, prowadzi własną audycję w „Halo Radio” oraz pełni funkcję redaktora naczelnego „Czasopisma Ekspertów” Fundacji FIBRE. Zajmuje się analizami z zakresu filozofii polityki i socjologii polityki, a także obserwacji uczestniczącej. Interesuje go zwłaszcza fenomenologia oraz hermeneutyka. Jest autorem sześciu książek popularno-naukowych i w dziedzinie dziennikarstwa śledczego. Członek zarządu Fundacji FIBRE.

Zamiast depopulacji

Ekolodzy od lat zabiegają o zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych, które zdaniem wielu naukowców przyczyniają się do niebezpiecznych dla Ziemi zmian klimatycznych. Jednym z głoszonych coraz śmielej postulatów w ramach walki z zanieczyszczeniem środowiska, oprócz nierealnego stworzenia gospodarki względem niego neutralnej jest ograniczenie rosnącej liczby ludności.

Jerzy Mosoń: Czy współczesna cywilizacja nie jest w stanie zaproponować lepszego pomysłu na rozwiązanie tego kryzysu? A może zwyczajnie jest już za późno, bo trwająca od roku pandemia potwierdza, że redukując liczbę populacji i styl życia większości obywateli świat na naszych oczach staje się właśnie bardziej eko?

Gospodarka nie może być neutralna
Na wstępie warto wyjaśnić, skąd wzięła się teza, że gospodarka neutralna dla środowiska, o której zupełnie na poważnie rozmawiają wielcy tego świata, jest projektem nierealnym. Otóż, nie można uprawdopodobnić stworzenia czegoś, co byłoby możliwe jedynie w sytuacji anihilacji ludzkości lub za sprawą pominięcia praw fizyki.

Istnienie gospodarki jest bowiem nierozerwalnie związane z istnieniem ludzi, a oni sami, odkąd stanęli na najwyższym stopniu drabinki łańcucha pokarmowego nigdy nie byli względem świata neutralni. Również wbrew snom niektórych wegetarian pozostaniemy tam nawet wówczas, gdy jedyne kotlety, jakie będzie można legalnie kupić będą wytwarzane z roślin. Czy naprawdę politycy, naukowcy, szefowie organizacji międzynarodowych i korporacji nie zdają sobie z tego sprawy? A może tylko chcą, abyśmy wierzyli w tę utopię?

Jest nas za dużo
I znów niczym bumerang wraca sprawa depopulacji, ponieważ prosta logika podpowiada, że rzeczywiście w osiągnięciu równowagi klimatycznej na Ziemi najbardziej przeszkadza rozwijający się człowiek. Kłopot w tym, że podobny mechanizm myślenia zaprezentowali Niemcy w latach 30. I 40. ubiegłego wieku – im w osiągnięciu wielkości mieli przeszkadzać ci „źli Żydzi”, Słowianie, Romowie, itp. No i stało się to, co się stało…

Ale jak doszliśmy do tego, że dziś coraz swobodniej można rozmawiać o depopulacji jako sposobie rozwiązania kryzysu klimatycznego, a inne pomysły okazują się zbyt drogie lub science fiction?

Gdyby do lat 90. poprzedniego stulecia ktoś opiniotwórczy odważył się choć zasugerować potrzebę zdepopulowania ludności na Ziemi to pewnie w przestrzeni publicznej zostałby potraktowany na równi z nazistami odpowiedzialnymi za holocaust Żydów. Od czasu jednak kiedy pewna prominentna działaczka Organizacji Narodów Zjednoczonych odważnie powiązała zmiany klimatyczne z rosnącą liczbą ludności coraz więcej osób waży się mówić o kontroli populacji jak o czymś normalnym, a nawet pożądanym.

Koniec tabu
Kilka lat temu, w jednym z wywiadów Kostarykanka Christiana Figueres w czasie pełnienia funkcji Sekretarz Wykonawczej Ramowej konwencji Narodów Zjednoczonych w sprawie zmian klimatu (2010-2016 r.) zasugerowała, że trzeba dążyć do zahamowania rosnącej liczby ludzi, których jej zdaniem: już wtedy było zbyt wielu. Działaczka ONZ przyznała jednocześnie, że sama depopulacja to za mało, i ona sama nie rozwiąże problemu postępujących zmian klimatycznych. Ten wywiad, jak i inne wystąpienia kostarykańskiej dyplomatki umknęły przeważającej części opinii publicznej, ale ośmieliły tych, którzy ze zmianami klimatu walczą od dawna i proponują w tej kwestii coraz bardziej radykalne rozwiązania. Niektóre z propozycji szokują przede wszystkim podczas manifestacji radykalnych ekologów i stanowią dzwonek alarmowy przed pojawieniem się eko-terroryzmu w skali globalnej, ale inne znajdują już odzwierciedlenie w gospodarce, jak produkcja elektrycznych samochodów mających zastąpić auta spalinowe. Elektryki być może wychodzą naprzeciw idei zrównoważonego rozwoju, ale z punktu widzenia bilansu emisji bardziej trują środowisko od nowoczesnych diesli.

Według badań prof. Christopha Buchala z Uniwersytetu w Kolonii, opublikowanych przez Instytut Ifo w Monachium w kwietniu 2019 r.: „pojazdy elektryczne mają znacznie wyższą emisję CO2 niż samochody z silnikami diesla”. Ma to wynikać z dużej ilości energii wykorzystywanej do wydobywania i przetwarzania: kobaltu, litu i manganu – niezbędnych surowców potrzebnych do produkcji baterii do samochodów elektrycznych. W przyszłości problemem może okazać się także przechowywanie zużytych akumulatorów.

Zamiast jednak sprawdzać, kto w ostatnich latach inwestuje w fałszywie ekologiczne pomysły albo którzy politycy czy biznesmeni wskazują na potrzebę kontroli populacji warto przyjrzeć się zmianom w prawie i w kulturze, bo one odpowiedzą na pytanie dotyczące powszechności tych zjawisk.

Chiny dały przykład
Postulat by ograniczyć wzrost liczby ludności nie jest wcale nowy. Palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie wciąż dzierży Chińska Republika Ludowa, gdzie w 1977 r. komunistyczna partia wdrożyła „politykę planowania narodzin”. Program ten polegał na promowaniu przez państwo posiadania przez parę maksymalnie jednego dziecka. Gdyby wszyscy Chińczycy posłuchali się swoich władz to dziś kraj ten nie zbliżałby się do dwóch miliardów ludzi, ponieważ arytmetyka w tym względzie jest bezwzględna. Łatwo obliczyć, że cztery osoby potrzebne do utworzenia dwóch par oddadzą społeczeństwu tylko dwie istoty, a same będą musiały kiedyś odejść, więc społeczeństwo skurczy się. Przy jednym dziecku na parę populacja będzie maleć o połowę na pokolenie. Chińska polityka: „jedna para – jedno dziecko” zakończyła się w 2015 r., czyli mniej więcej w okresie, kiedy na Zachodzie głoszenie haseł na razie tylko łagodnie wspominających o depopulacji stało się dopuszczalne w ramach merytorycznej dyskusji.

Aborcja i eutanazja
Być może jednak ważniejsze od wpuszczenia na salony pomysłu depopulacji jest jednak to, że w ostatnich dwudziestu latach Zachód wykonał największy w historii postęp w kwestii praktycznego ograniczania liczby ludności poprzez legalizację niemal już wszędzie aborcji (tu Polska jest zieloną wyspą) oraz gdzieniegdzie eutanazji, która staje się coraz powszechniejsza w: Holandii, Belgii, Luksemburgu, Szwajcarii oraz Albanii, a poza Europą w stanach Teksas i Oregon. W gwoli ścisłości: na Dalekim Wschodzie, w Japonii hara-kiri na życzenie również jest legalne, a ze względu na bogatą tradycję w dokonywaniu seppuku można się spodziewać, że ma przy tym najciekawszą oprawę. Zatem nie tylko Zachód.

Model 2+1 zamiast programu 2+1
Warto zaznaczyć, że rezygnacja Chin z programu ograniczającego przyrost naturalny nie wynika bynajmniej ze zmiany strategii tego kraju w kwestii kontroli urodzeń, a jedynie z ustania konieczności wymuszania ograniczeń w tym obszarze. Odkąd kraj ten stał się światowym liderem w produkcji przemysłowej i jednym z wiodących państw pod względem innowacji Chińczycy z każdym rokiem stają się bowiem społeczeństwem bardziej konsumpcyjnym, gdzie model 2+1 to przejaw akceptowalnego konformizmu. Takie społeczeństwo, podobnie jak stało się na Zachodzie, z każdą dekadą będzie coraz bardziej zdolne do samoograniczania się w kwestii budowania rodzin. Może w Chinach zmiany nie nastąpią od razu, może nie w każdej prowincji, pewnie szybciej w miastach niż na wsi, ale nic nie szkodzi, bo światowa produkcja przeniesiona przez Zachód do Chin, nomen omen między innymi z pobudek ekologicznych, wciąż potrzebuje rąk do pracy. Nadal bowiem stosunkowo wąska grupa najbogatszych ludzi w świecie, pomimo świadomości ekologicznej i wbrew głoszonym przez siebie hasłom nie chce ponosić kosztów zmian, ponieważ wtedy sama musiałaby zrezygnować ze swego energochłonnego stylu życia.

Kto płaci za zmiany
Na dziś największe koszty zmniejszenia emisji ponoszą biedni i średnio zamożni ludzie – to oni nie wjadą do niektórych nowoczesnych miast swoimi dieslami. Milionerzy mają już przecież elektryczne SUV-y, a jeśli nie to takie auto można przecież wynająć, a na co dzień jeździć terenówką, która nie zaznała absurdalnego downsizingu silnika.

To europejska biedota musi męczyć się od września 2017 r. ze słabymi odkurzaczami o mocy maksimum 900 VAT, bo tylko takie wolno już sprzedawać na unijnym rynku. Właściciele rezydencji nie muszą jednak przejmować się bezużytecznymi ssawkami, bo przecież zlecają sprzątanie innym. Podobnych przykładów jest bez liku.

Z perspektywy kosztów poszczególnych państw, w najgorszej sytuacji są takie kraje jak Polska, której gospodarka przez lata oparta była na węglu ze względu na rodzaj posiadanych złóż i opóźnienia technologiczne wynikające z kolei z faktycznej 44 – letniej okupacji ze strony ZSRR. Zmiana tej struktury wymagać będzie wielu lat i miliardów euro, pieniędzy, które w tym czasie bogatsze kraje będą inwestować w służbę zdrowia czy lepszą infrastrukturę.

Downsizing a ostateczne rozwiązanie
Należy jednak przyznać, że redukcja potrzeb osób najbiedniejszych jest stosunkowo rozsądną alternatywą względem innego rozwiązania, a w zasadzie: ostatecznego rozwiązania kwestii zmian klimatycznych, czyli: depopulacji. Bo nie miejmy złudzeń ci, którzy rozważają tego typu pomysły nie myślą o sobie, jak o tych, którzy mogliby odciążyć Ziemię – oni mają prawo przemieszczać się paliwożernymi limuzynami, latać bez ograniczeń, używać. Zatem niezmiennie będą również mieć prawo do życia. Historia pokazuje, że redukcja populacji zawsze dotykała przede wszystkim najsłabszych, starych i schorowanych. I to się nie zmienia, mimo postępu cywilizacyjnego. Czy można uznać za prawdopodobny scenariusz, w którym ludność podlega celowej depopulacji? A może inaczej: czy wobec torpedujących opinię publiczną rewelacji naukowych o coraz szybszym umieraniu Planety będą brane pod uwagę inne rozwiązania?

Pandemia na smutki ekologów
Z pewnością skutki trwającej od roku pandemii mogą przekonać niektórych do tego, że redukcja ludności oraz jej potrzeb ma korzystny wpływ na środowisko naturalne. W okresie najostrzejszego lockdownu wiosną zeszłego roku, gdy ludzie tygodniami pozostawali w domach można było organoleptycznie przekonać się, że poziom smogu w powietrzu był niższy, a ci, którzy dysponują profesjonalnymi miernikami zapewne byliby w stanie potwierdzić to liczbami. Tylko czekać aż pojawią się fachowe publikacje dokumentujące mniejszą emisję dwutlenku węgla do atmosfery i innych szkodliwych substancji w całym roku 2020. Ale trwająca nawet trzy lata epidemia nie powstrzyma, a co najwyżej spowolni zmiany klimatyczne. No chyba, że zaraza wybije połowę ludzkości…

Musimy się wynieść
Gdyby jednak okazało się, że ludzkość przetrwa pandemię koronawirusa to wciąż aktualne pozostanie pytanie o sposoby rozwiązania kryzysu klimatycznego. Kłopot w tym, że świat poznał już na nie najlepszą odpowiedź, ale niewiele zrobił z tą wiedzą. A może inaczej: decydenci z jakichś powodów spowolnili realizację remedium. Od czasu rewolucji przemysłowej, która to dokonała w środowisku naturalnym największego spustoszenia było wiadomo, że prędzej czy później człowiek będzie musiał szukać nowych przestrzeni do zagospodarowania. Wraz z pierwszymi lotami kosmicznymi w II połowie XX wieku te marzenia nabrały realności. Plany podbicia Kosmosu miały być realizowane na dwa sposoby: kolonizację Układu Słonecznego oraz szukanie napędu na tyle dobrego by można było wylecieć dużo dalej w poszukiwaniu planet o podobnej atmosferze do ziemskiej.

Problemy w przestworzach
Pierwsze plany stworzenia stacji kosmicznej na orbicie okołoziemskiej datowane są na lata 80. ubiegłego wieku. Ostatecznie stała załoga pojawiła się na międzynarodowej stacji okołoziemskiej w 2000 r. Wszystko przebiegało dobrze do 2003 r. kiedy to doszło do katastrofy amerykańskiego promu Columbia. Po wypadku na dwa lata wstrzymano kursy amerykańskich statków na orbitę okołoziemską. W następstwie dyskusji na temat finansowania załogowych lotów w Kosmos oraz bezpieczeństwa astronautów, w 2011 roku władze USA zakończyły program wahadłowców, a jedynym przewoźnikiem astronautów zostały rosyjskie rakiety Sojuz. W 2020 roku dołączył do nich amerykański statek Crew Dragon prywatnej firmy SpaceX.

W czasie, gdy program podboju Kosmosu wyraźnie spowolniał doszło do historycznych odkryć. W 2014 r. badacze zaobserwowali planetę Kepler-186f określaną jako najbardziej jak dotąd podobną do Ziemi. W tamtym roku astronomowie odkryli łącznie 20 egzoplanet, na których mogłaby znajdować się woda w stanie płynnym. Nadzieja, że jest po co lecieć znacznie dalej odżyła, tym bardziej, że kolonizacja Układu Słonecznego może niewiele pomóc.

Im dalej, tym lepiej
Rzeczywiście wysłanie łącznie kilkudziesięciu tysięcy ludzi na orbitę okołoziemską, na Księżyc lub na Marsa, nie rozwiąże problemu przeludnienia na Ziemi. Więcej sensu mają misje odkrywcze trwające kilka pokoleń, z perspektywą transferu części ludzkości na odkryte w ten sposób planety. Zadziałałby podobny mechanizm do tego, jaki miał miejsce w przypadku odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba albo w następstwie trzeciego odkrycia Australii przez Jamesa Cooka, kiedy to po pierwszych dwóch negatywnych ocenach nowego lądu dopiero ten żeglarz udowodnił, że na australijskiej ziemi można się osiedlić. Wiadomo nie od dziś, że aby transferować ludzi poza Ziemię potrzeba znacznie lepszej technologii i lat by osiągnąć cel, tymczasem nasza Planeta nie chce spowolnić swego procesu starzenia. Rozwiązaniem byłoby zwiększenie środków na badania kosmiczne, ale USA nie są już tak skore do wydawania publicznych środków na podbój Kosmosu jak podczas zimnej wojny, a prywatny biznes oczekuje zwrotu z kosmicznych inwestycji w perspektywie krótko – i średnioterminowej – takie dają szansę jedynie loty okołoziemskie bądź górnictwo kosmiczne. A to oznacza robienie kroczków, podczas gdy potrzeba kroków milowych.

Ułamek prędkości światła
Astrofizycy przekonują, że aby dotrzeć na planetę ziemiopodobną w czasie jednego pokolenia potrzeba napędu pozwalającego uzyskać prędkość na poziomie mniej więcej 17 proc. prędkości światła. Wówczas podróż do jedynego naturalnego satelity Ziemi trwałaby osiem sekund, a nie jak obecnie trzy dni

Takie prędkości można uzyskać tylko za sprawą: fuzji jądrowej lub ujarzmiając antymaterię. Na stworzenie obydwu technologii potrzeba jeszcze sporo czasu. Ale przy odpowiednich inwestycjach można byłoby zbudować rakietę wyposażoną w unowocześniony silnik plazmowy Halla. Taki prom umożliwiłby pierwszą wielopokoleniową ekspedycję kosmiczną w kierunku egzoplanety, ponieważ do jej odbycia wystarczyłyby zbiorniki mogące pomieścić jedynie kilkaset kilogramów paliwa. Dotychczasowe konstrukcje takich silników były stosunkowo wolne i bazowały na drogim w pozyskaniu ksenonie. Dlatego też od lat 70. używane są przede wszystkim do przeprowadzania precyzyjnych manewrów i korekt orbit satelitów. Ale to właśnie ta technologia daje obecnie największe powody do optymizmu.

Pieniądze muszą się znaleźć
Aby jednak myśleć o podboju Kosmosu, a tym samym o ratowaniu Ziemi potrzebne są znaczne środki finansowe, którymi dysponują obecnie jedynie międzynarodowe korporacje, którym z kolei nie spieszy się do płacenia wyższych podatków, podobnie jak ich szefostwu, które niechętnie ponosi koszty transformacji energetycznej, obciążając nimi uboższą część społeczeństwa. Na koniec rysuje się zatem smutna konstatacja, że być może niebawem trzeba będzie zaakceptować depopulację jako sposób przetrwania bogatych i najbardziej wpływowych kosztem słabszych? Alternatywą dla tej postawy jest wywarcie nacisków na rządy i organizacje międzynarodowe by korporacje dorzuciły się do prawdziwie skutecznych sposobów ratowania Ziemi. Nie w formie nowych, dochodowych biznesów ubranych w modne ekohasła, a w ramach realnych działań, do których należy właśnie kolonizacja Kosmosu.

Polskie zasługi
Warto jednak zachować optymizm, bowiem wspomniany, unowocześniony silnik plazmowy, który mógłby pozwolić eksplorować świat poza Układem Słonecznym, od stycznia 2021 roku nie jest już w obszarze science-fiction. To wszystko dzięki konstrukcji Fatimy Ebrahimi z Princeton Plasma Physics Laboratory Departamentu Energii USA. Naukowiec opracowała innowacyjny typ tego napędu, który będzie w stanie osiągać nawet dziesięciokrotnie wyższe prędkości od silników używanych obecnie. Problemem nie będzie też drogi w pozyskaniu ksenon, a to dzięki Polakom. Zespół naukowców i inżynierów z Instytutu Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy w Warszawie zbudował niedawno własny silnik typu Halla zoptymalizowany do pracy z kryptonem – ten szlachetny gaz jest nawet dziesięć razy tańszy od ksenonu. Nową, dużo bardziej wydajną konstrukcję silnika plazmowego mają już podobno Chińczycy. To dobrze, bo to zdrowy wyścig, który może okazać się ratunkiem dla nas wszystkich.

 

Autor jest szefem Zespołu ds. Geopolityki i Polityki Zagranicznej Fundacji FIBRE. W przeszłości pełnił funkcję redaktora naczelnego magazynu „Gentleman”, a także z-ca redaktora naczelnego czasopisma Polish Market. Kierował Działem Prawnym tygodnika „Gazeta Finansowa”. Na swoim koncie ma wiele publikacji w „Rzeczpospolitej” (w której pracował), w Kwartalniku Geopolitycznym „Ambassador”, w miesięczniku „Home&Market” oraz w czasopismach prawniczych, m.in. w prestiżowym branżowym miesięczniku „Radca prawny”.Jest także reżyserem i producentem filmów.